24 listopada 2014

Z medycznych armat wichrowe zawieje...



            Listopad pokazał na co go stać, oj pokazał! Pizgało i wiało lepiej niż w kieleckiem, w dodatku z każdej możliwej strony, jakby łeb z płucami chciało urwać każdemu kto wychylił nos z domu. Niestety musiałam wychylić nie tylko nos, ale i całą resztę siebie, bo akurat na dzisiaj umówiłam się z lekarzem celem uzyskania zgody na powrót do pracy. Dreptałam niemrawo, co i raz uginając się pod naporem wiatru, który ewidentnie przeszkadzał mi w szczegółowym opracowywaniu planu bezbolesnej pacyfikacji ulubionego doktora. Musiałam wykoncypować argumenty o sile, co najmniej ruskiej „katiuszy” żebyśmy nie pokopali się za bardzo z rodzinnym konowałem, któremu najwyraźniej mój powrót do pracy stał w poprzek kością wszędzie. W połowie drogi miałam już uzbierany całkiem spory arsenał i dopieszczałam drobiazgi,  gdy nagle dziwne zjawisko przyrodnicze przykuło moją uwagę. 
     Na długiej ulicy gęsto obsadzonej po obu stronach lipami i klonami kilka pań w różnym wieku i jeszcze różniejszej aparycji pracowicie machało grabiami. W systemie trójkowym usypywały nawet dość zgrabne kopczyki zeschłych liści, które natychmiast wichura rozwiewała na wszystkie strony świata. Stałam dobry kwadrans, przewiało mnie na nice, ale nie mogłam oderwać oczu od tego niesamowitego widoku. Ciekawa jestem jaki idiota wymyślił, a kretyn zatwierdził żeby w taką pogodę pogonić ludzi do grabienia liści?! Zniesmaczyło mnie to do tego stopnia, że wchodząc do lekarskiego gabinetu zapomniałam przyoblec gębę w okolicznościowo smutną minę i „zagajenie” tematu szlag mi trafił już na wstępie. W dodatku doktor od razu rzucił się na mnie z ciśnieniomierzem i dziwnym błyskiem w oku. Ciśnienie tym razem wahało się w „dolnych granicach stanów średnich” i błysk w doktorskim oku stracił nieco na intensywności.

- Przyszły wyniki pani badań z USG – westchnął ciężko na przydechu

- Tak? – wykazałam życzliwe zainteresowanie – i co?

- I ma pani kamień w nerce. Prawej. I złogi w obu.

- No, proszę! Stan posiadania pięknie mi wzrasta, w dodatku bez żadnych dolegliwości – pocieszyłam doktora radośnie

     Popatrzył na mnie dziwnie i gołym okiem widać było, gdzie ma taką pociechę. „Nie mogę, no nie mogę” mamrotał pod nosem kartkując nerwowo spis moich chorób. Zaświadczenie o możliwości  powrotu do pracy stanęło pod dużym znakiem zapytania, a wręcz oddalało się z poświstem w niebyt medycznej niemocy. 
     Musiałam nieźle się nagimnastykować żeby przekonać upartego konowała, że dalsze i bezproduktywne siedzenie w domu tylko zaszkodzić mi może, a skutki mogą być wręcz nieodwracalne, i co wtedy? Gadaliśmy jak gęś z prosięciem, baba swoje, lekarz swoje. A co wystrzelę solidnym konkretem, to doktor zaraz kryminałem zaczyna machać  przed moim sumieniem. Urobiłam się jak kopalniana kobyła na przodku, gotowa byłam cyrograf własną posoką podpisać, a ten nie i nie! Zaparł się zadnimi łapami, a ty człowiecze tylko siądź i płacz. Nie było wyjścia i musiałam wytoczyć ciężką artylerię. Ni mniej, ni więcej udałam się w lekki szantaż emocjonalny. Mianowicie zagroziłam znękanemu doktorowi, że jak nie pozwoli wrócić mi do pracy, to przejdę na jego utrzymanie. Całkowite i w dodatku ze wszelkimi możliwymi szykanami. Pan lekarz na takie dictum całym sobą przekazał pozawerbalną propozycję żebym go pocałowała  gdzieś tam, ale werbalnie jakby trochę zmiękł. Koniec końców stanęło na tym, że zaświadczenie dostanę o ile przysięgnę i „zabożę” się na wszystko, że po pierwsze primo: ciśnienia będę pilnować, jak  nie przymierzając głodny pies pełnej michy, po drugie primo: pracować będę nad wyraz umiarkowanie, po trzecie primo: żadnych stresów, wzruszeń i tym podobnych nie dopuszczę do siebie nawet na koński pazur. Awansem zgadzałam się na wszystko chciwie patrząc jak z doktorskiego pióra spływa upragniona zgoda na powrót w urzędniczy kierat. Jeszcze tylko muszę dogadać  się wielostronnie z lekarzem medycyny pracy i wiooo! Uzda w zęby, chomąto na szyję i znowu będziemy orać pracownicze poletko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz