Listopad pokazał na co go stać, oj pokazał!
Pizgało i wiało lepiej niż w kieleckiem, w dodatku z każdej możliwej strony,
jakby łeb z płucami chciało urwać każdemu kto wychylił nos z domu. Niestety
musiałam wychylić nie tylko nos, ale i całą resztę siebie, bo akurat na dzisiaj
umówiłam się z lekarzem celem uzyskania zgody na powrót do pracy. Dreptałam
niemrawo, co i raz uginając się pod naporem wiatru, który ewidentnie
przeszkadzał mi w szczegółowym opracowywaniu planu bezbolesnej pacyfikacji
ulubionego doktora. Musiałam wykoncypować argumenty o sile, co najmniej ruskiej
„katiuszy” żebyśmy nie pokopali się za bardzo z rodzinnym konowałem, któremu
najwyraźniej mój powrót do pracy stał w poprzek kością wszędzie. W połowie
drogi miałam już uzbierany całkiem spory arsenał i dopieszczałam
drobiazgi, gdy nagle dziwne zjawisko
przyrodnicze przykuło moją uwagę.
Na długiej ulicy gęsto obsadzonej po obu stronach
lipami i klonami kilka pań w różnym wieku i jeszcze różniejszej aparycji
pracowicie machało grabiami. W systemie trójkowym usypywały nawet dość zgrabne
kopczyki zeschłych liści, które natychmiast wichura rozwiewała na wszystkie strony
świata. Stałam dobry kwadrans, przewiało mnie na nice, ale nie mogłam oderwać
oczu od tego niesamowitego widoku. Ciekawa jestem jaki idiota wymyślił, a
kretyn zatwierdził żeby w taką pogodę pogonić ludzi do grabienia liści?! Zniesmaczyło
mnie to do tego stopnia, że wchodząc do lekarskiego gabinetu zapomniałam
przyoblec gębę w okolicznościowo smutną minę i „zagajenie” tematu szlag mi
trafił już na wstępie. W dodatku doktor od razu rzucił się na mnie z
ciśnieniomierzem i dziwnym błyskiem w oku. Ciśnienie tym razem wahało się w
„dolnych granicach stanów średnich” i błysk w doktorskim oku stracił nieco na
intensywności.
- Przyszły wyniki pani badań z USG –
westchnął ciężko na przydechu
- Tak? – wykazałam życzliwe
zainteresowanie – i co?
- I ma pani kamień w nerce. Prawej. I
złogi w obu.
- No, proszę! Stan posiadania pięknie mi
wzrasta, w dodatku bez żadnych dolegliwości – pocieszyłam doktora radośnie
Popatrzył na mnie dziwnie i gołym
okiem widać było, gdzie ma taką pociechę. „Nie mogę, no nie mogę” mamrotał pod
nosem kartkując nerwowo spis moich chorób. Zaświadczenie o możliwości powrotu do pracy stanęło pod dużym znakiem
zapytania, a wręcz oddalało się z poświstem w niebyt medycznej niemocy.
Musiałam nieźle się nagimnastykować żeby przekonać upartego konowała, że dalsze
i bezproduktywne siedzenie w domu tylko zaszkodzić mi może, a skutki mogą być
wręcz nieodwracalne, i co wtedy? Gadaliśmy jak gęś z prosięciem, baba swoje,
lekarz swoje. A co wystrzelę solidnym konkretem, to doktor zaraz kryminałem
zaczyna machać przed moim sumieniem.
Urobiłam się jak kopalniana kobyła na przodku, gotowa byłam cyrograf własną
posoką podpisać, a ten nie i nie! Zaparł się zadnimi łapami, a ty człowiecze
tylko siądź i płacz. Nie było wyjścia i musiałam wytoczyć ciężką artylerię. Ni
mniej, ni więcej udałam się w lekki szantaż emocjonalny. Mianowicie zagroziłam
znękanemu doktorowi, że jak nie pozwoli wrócić mi do pracy, to przejdę na jego
utrzymanie. Całkowite i w dodatku ze wszelkimi możliwymi szykanami. Pan lekarz
na takie dictum całym sobą przekazał pozawerbalną propozycję żebym go pocałowała
gdzieś tam, ale werbalnie jakby trochę
zmiękł. Koniec końców stanęło na tym, że zaświadczenie dostanę o ile przysięgnę
i „zabożę” się na wszystko, że po pierwsze primo: ciśnienia będę pilnować, jak nie przymierzając głodny pies pełnej michy, po drugie primo: pracować będę nad wyraz umiarkowanie, po trzecie
primo: żadnych stresów, wzruszeń i tym podobnych nie dopuszczę do siebie nawet na koński pazur.
Awansem zgadzałam się na wszystko chciwie patrząc jak z doktorskiego pióra
spływa upragniona zgoda na powrót w urzędniczy kierat. Jeszcze tylko muszę dogadać
się wielostronnie z lekarzem medycyny
pracy i wiooo! Uzda w zęby, chomąto na szyję i znowu będziemy orać pracownicze poletko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz