26 września 2015

Sekowanie demokraturą…



               Latoś obrodziło wyborami. Prezydenckie już za nami, a do parlamentarnych stołków wyścig trwa w najlepsze. Referendum nie liczę, bo to był obciach w pełnym zakresie, a nawet większy!
              Nie głosowałam na pana Dudę i całe szczęście, bo teraz wstydzę się grupowo, a nie indywidualnie. Kolejna marionetka pana Prezesa potwierdziła moje najgorsze obawy i aż strach pomyśleć, co będzie dalej. Pan Prezydent z upodobaniem krytykuje Polskę oraz swoich rodaków i po raz kolejny daje dowód, że kacza kampania  trwa w najlepsze, a głowa państwa bez pardonu wchodzi w nią radośnie, tym samym  stając się tubą wyborczą PIS-u i  Prezesa schowanego w mysiej dziurze. Jednakowoż obawiam się, że kolejne wypowiedzi pana  Dudy o tym, jak źle żyje się w RP mogą tylko zaszkodzić przede wszystkim jemu, a i PIS-owi odbić się bolesną czkawką. Być może właśnie dlatego pod  osłoną czwartkowej nocy  i  w  najgłębszej tajemnicy  pan Prezydent udał się do mieszkania Prezesa? A może poszedł tylko po wytyczne przed wizytą w USA? W to, że pili herbatkę i  grali w warcaby na pewno nie uwierzę. Od samego początku  JWP Kaczyński wziął Dudę w miech i jak zagra, tak mu Prezydent tańczy.
            Andrzej od Dudów  w swojej kampanii wyborczej obiecywał istne cuda-niewidy i proszę! Udało się! Wielu dało się nabrać i na niego zagłosowało, naiwnie wierząc, że budżet państwa, to worek bez dna, niemalże Kana Galilejska, a on niczym święty Mikołaj będzie dawał, rozdawał oraz obdzielał każdego bez wyjątku, o ile na niego zagłosuje. Ale pan Duda swoich wyborców oszukał, w dodatku z premedytacją, bo w polskim systemie politycznym prezydent ma tyle kasy, ile Sejm wyściubi na jego kancelarię. Ale, co tam! W polityce, jak w miłości – wszystkie chwyty dozwolone.
                   A teraz prezydent Duda bez zająknięcia żąda od rządu  żeby realizował jego obietnice i na przykład wybulił 500 złoty na każde polskie dziecko. Tylko szkoda, że nie powiedział skąd rząd ma wziąć taką kasę, a raczej komu zabrać. Pan Prezydent ochoczo kłapie dziobem o tym, co trzeba w kraju zmienić i ulepszyć, ale o tym, jak to zrobić dziwnie jakoś milczy.
                I ta majestatyczna pogarda okazywana premierowi i jego ministrom, ta wzgardliwa niechęć do jakiekolwiek współpracy – od razu widać, że był prymusem w pisowskiej  szkole partyjnych kadr. Kaczy prezydent zęby i pięści zaciśnie, a na żadną współpracę z rządem nie pójdzie i jakoś ten miesiąc do wyborów wytrzyma, ale żeby z wprawy nie wyjść  i  szczęki rozruszać dalej będzie krytykował wszystkich i wszystko, tak na wszelki wypadek. Ostatnie dni są dowodem, że Andrzej Duda aż nadto zaangażował się w konflikt z panią Premier – oczywiście w interesie PiS-u, w dodatku wystawiając na szwank interesy Rzeczpospolitej, których na mocy artykułu 126 Konstytucji zobowiązany jest pilnować, jak pies swojego ogona! I jako urzędujący prezydent powinien znacznie bardziej ważyć słowa. Polacy mają dobrą pamięć i łatwo nie zapominają, zwłaszcza tych, co chcą sprowadzić ich do poziomu baraniego stada bezwolnie prowadzonego na rzeź.
Schowanie Kaczyńskiego na czas kampanii może i było dobry ruchem pijarowskim, ale (co było do przewidzenia) Prezes długo nie wytrzymał w cieniu tandemu Szydło -  Duda. Wszak to on jest królem polskiej polityki, zbawcą narodu, niemalże mesjaszem, i to jego wszyscy rodacy winni pozdrawiać gromkim „ave cezar”! Na kolanach ma się rozumieć!
                No, i dał pan Prezes popis na sejmowej mównicy, a przy okazji puścił śmierdzącego bąka  w kierunku potencjalnych wyborców, jednoznacznie dając do zrozumienia, co ich czeka w przypadku wygranej PIS. Nie wiem, jak inni ale ja doskonale pamiętam czasy wstydu i upokorzenia, kłamstw Lecha i Jarosława, sprawę Blidy, „czystki” Ziobry i groźby Maciarewicza. Dlatego nie wierzę, że w razie wygranej (co, nie daj Boże!), Beata Szydło zostanie premierem. Obawiam się, że Kaczyński zrobi sobie „powtórkę z Marcinkiewicza” i prędzej czy później sam wdrapie się na ten stołek, o którym marzy od lat. Dla spełnienia owego marzenia pan Prezes gotów jest obiecać wszystko, będzie grał na emocjach, spuści ze smyczy najgorsze polskie demony, a do swoich celów perfidnie wykorzysta każdego, kto się nawinie, by potem bez żalu spuścić go w klozecie politycznego niebytu.
„Ale to już było…”
I niech nie wraca więcej!
                 Nie dajmy się zwariować! Kaczyński od lat zbija swój kapitał polityczny na lękach i fobiach  Polaków. Smoleńskie paliwo przestało wystarczać, wyborcza wtopa PKW dobra była na krótka metę, ale jak na zamówienie pojawili się uchodźcy i już jest czym podlewać podatną glebę wyznawców Kaczora .  Suma wszystkich strachów Prezesa prostą drogą prowadzi do pisowskiej DEMOKRATURY i dlatego nie wierzę, że PIS poza wstydem i gospodarczo-polityczną jatką cokolwiek nam da…
PIS DA…
No, i jak to brzmi?!
i chamsko, i obłudnie…

23 września 2015

Po drugiej stronie lustra...



Asida Turawa jest imigrantką z Kaukazu, jej wpis na jednym z portali społecznościowych wywołał poruszenie w sieci.  Opinia Asidy na temat uchodźców daje dużo do myślenia, przede wszystkim w kontekście politycznego bagna, jakie od pewnego czasu fundują nam wszystkie partie polityczne, rząd i opozycja. Może warto posłuchać/poczytać, co do powiedzenia w tym temacie ma osoba, która spełnia wszystkie kryteria definicji słowa: uchodźca.

                  Jestem imigrantem. Przeniosłam się do Polski z Kaukazu jakieś pół życia temu. Nie jestem katoliczką. Wychowano mnie w innym wyznaniu, w innej kulturze z innymi tradycjami. Byłam uchodźcą. Uciekałam przed wojną i wiem jak to jest. Z autopsji. Jestem tolerancyjna, daleko mi do ksenofobii czy nacjonalizmu, bo to wszystko, czego się ksenofob boi najbardziej - to ja.
                    Uciekałam przed wojną z mamą, ciocią i moimi dwiema siostrami. Tak, łódką, pamiętam jak dziś. Nie było z nami taty, wujka, a nawet dziadka, tata z innymi mężczyznami walczył o swój, nasz kraj. Uciekałyśmy do Rosji. Nie wybierałyśmy kraju ze względu na dobrobyt czy możliwości. Uciekałyśmy do najbliższego bezpiecznego miejsca, by być jak najbliżej taty i móc jak najszybciej wrócić do domu, gdy tylko się da. Nie wszyscy byli zachwyceni tym, że oto przypłynęłyśmy. Ale o nic nie prosiłyśmy, niczego się nie spodziewałyśmy. Mówiłyśmy po rosyjsku i byłyśmy kulturalne, grzeczne do przesady i pełne szacunku dla ludzi, którzy chcieli nam pomóc. Do dziś nie wiem, jak mama to wszystko wtedy załatwiała, że miałyśmy gdzie spać, co jeść. Dołączyła do znienawidzonych przez ludzi tzw „spekulantów” z wielkimi plastikowymi torbami, którzy handlowali czym mogli na ruinach byłego związku radzieckiego. Moja mama - filolog, muzyk, pianistka.
                  Pamiętam, że przygarnęło nas na jakiś czas sanatorium dla dzieci z chorobami skóry. To nie były dzieci ze zwykłą wysypką, tam były naprawdę przerażające choroby, dzieciaki wyglądające jak 90-letnie starcy... My byłyśmy przerażone, pierwszą reakcją było odrzucenie, ale dorośli bardzo szybko wytłumaczyli nam, że tu żyjemy na ich zasadach. Jemy z nimi, kiedy oni jedzą, śpimy wtedy, kiedy oni śpią, oglądamy telewizję i bawimy się razem z nimi bo jesteśmy tu gośćmi.
                    Przyjechałam do Polski. Potem już, po latach, na studia. Za sprawę honoru uznałam poprawne wysławianie się bez akcentu, możliwość rozmowy z Polakiem na tematy, które są Polsce i Polakom bliskie, bez pytań "jak się Pani podoba w naszym kraju”, jeśli to miał być mój kraj. Nie chodziło o zdradę własnej kultury czy tradycji, bo poznawanie innych kultur wzbogaca naszą własną, chodziło o szacunek dla ludzi, z którymi żyję.
Świętuję razem z teściami katolickie święta. Z miłości do mojej rodziny, z szacunku, ze zwykłej grzeczności i uprzejmości w końcu. Nikt nie każe mi iść do komunii, ale nic mi się nie stanie, jeśli ładnie się ubiorę i kulturalnie zasiądę do stołu. Odwiedzając kogoś w jego kraju, świątyni, domu zastosuję się do jego zwyczajów. Jestem tolerancyjna. Bardzo. Czuję się obywatelem świata i nikomu nie zaglądam do łóżka - wszystkie kolory skóry i tęczy są dla mnie tak samo wartościowe. Ale tolerancja nie polega na ślepej akceptacji wszystkiego jak leci. Może i jestem hipokrytą, ale moja tolerancja jest wybiórcza, bo nie toleruję zła. Nie toleruję agresji i sytuacji, w której drugiej osobie dzieje się krzywda. Jeśli tradycja wymaga okaleczenia, gwałtu, pobicia, to moja tolerancja nie sięga tak daleko.
                       Świat nie jest czarno-biały. Między „jestem na tak” i „jestem na nie” istnieje jeszcze całe mnóstwo półtonów i niuansów. Kiedy ktoś mówi o „dzikusach” i „brudasach” ja pierwsza się oburzam, ja też jestem tym "dzikusem", tym "brudasem", spójrzcie na mnie, żyję z wami od lat. Przecież wśród tych ludzi mogą być lekarze, wielkie talenty i po prostu kulturalne i otwarte osoby, które nie zasługują na to, by się ich bać. Kiedy ktoś mówi, że nie warto pomagać, bo sami mamy niewiele, nie mogę się zgodzić. Ale ludzie, którzy nie szanują jedzenia na tyle, że śmieją je wyrzucać, widocznie nie potrzebują tej pomocy. Nigdy nie zapomnę smaku obrzydliwej zupy w proszku, którą jako uchodźcy dostałyśmy od kogoś, płakałyśmy i jadłyśmy ją, prawdziwa potrzeba nie pozwala wyrzucać jedzenia.
                      Nie zajmę stanowiska w sprawie uchodźców, bo jeśli zranię tym chociaż jedną osobę, która ratując się przed wojną przybywa z pokorą, szacunkiem i wdzięcznością, to nie będzie warto. Tym bardziej, że to samo spotkało kiedyś mnie i moją rodzinę. Tyle że w mojej historii młodzi mężczyźni nie porzucali swojego kraju, żeby wyruszać do bardzo odległych geograficznie i kulturowo państw, by obrzucać odchodami autobusy na granicy, wyciągać kobiety z samochodów za włosy, bić je i kopać z powodu bluzki z dekoltem, a potem gwałcić, tymże dekoltem usprawiedliwiając swoje zachowanie. Ktoś, kto nie szanuje drugiego człowieka na tyle, że w jego własnym kraju, udzielającym azylu, śmie podnieść na niego rękę - nie jest uchodźcą, proszę mi wierzyć.
             
I proszę, nie odbierajcie mi prawa bać się tego kogoś, zarzucając mi nacjonalizm, ksenofobię, zacofanie i nietolerancję, te rzeczy są mi obce, brzydzę się nimi. Tak jak brzydzę się gwałtem i przemocą.

 








Asida Turawa
7 września 2015r.


21 września 2015

Zdrowy rozsądek na szczypty mierzony…



                         Od września obowiązuje znowelizowana ustawa o bezpieczeństwie żywności i żywienia, zgodnie z którą w sklepikach szkolnych  nie można sprzedawać tzw. śmieciowego jedzenia. Zniknęły chipsy, guma do żucia, coca-cola, zapiekanki, drożdżówki i kanapki z białego pieczywa. Wiele szkolnych sklepików też zniknęło. I wiele jeszcze zniknie. Ministerialni tuzowie bardzo restrykcyjnie określili skład kanapek jakie mogą być sprzedawane dzieciom, i taka na przykład bułka grahamka posmarowana masłem (broń Boże margaryną!), z chudą wędliną i obłożona sałatą, ogórkiem czy pomidorem jest, jak najbardziej cacy, a rogal z dżemem już nie. Zamiast napojów gazowanych - orkiszowe paskudztwo, soki warzywne i owocowe ( ale tylko te dopuszczone przez MZ), woda w dowolnej ilości oraz gorzka herbata i równie gorzka kawa zbożowa. Niesłodzone, bo cukier jest zakazany, słodzić można tylko naturalnym miodem, pytanie tylko - kogo na to stać? Jeszcze niedawno w szkolnym sklepiku dzieciak mógł kupić „amerykankę” za złotówkę i szklankę mleka za drugą. Zjadł i jakoś wytrzymał do stołówkowego obiadu. Niestety, w polskich szkołach ciągle są dzieci, dla których 2 złote to majątek i o „amerykance” z mlekiem mogły tylko pomarzyć, ale zawsze była nadzieja, że kumpel da „gryza” albo nawet dwa. Teraz „zdrowa kanapka” kosztuje ok. 3- 4 złotych, „zdrowy napój” też coś koło tego i pytam się - kogo na to stać? A jak już stać, to „gryza” raczej nie da.. 
                       Głód można oszukać gumą do żucia i cóż z tego? Resort Zdrowia uznał, że żucie gumy powoduje wady zgryzu i zgrzytanie zębami, więc na wszelki wypadek  – won gumy ze szkół! Podobnie, jak sól. Zgodnie z wymysłami Ministerstwa Zdrowia szkolne stołówki muszą ograniczyć do minimum używanie soli i cukru, także innych przypraw, a tym samym posiłki przez nie serwowane są delikatnie mówiąc mocno „niezjadliwe” i najczęściej lądują w śmietniku. Kogo stać na takie marnowanie jedzenia? W naszym kraju ciągle obowiązuje mnóstwo bzdurnych przepisów, ale nie takie rzeczy nawet mały Polak obejść potrafi. Z chwilą wejścia w życie „zdrowej ustawy” prawie natychmiast ujawniła się uczniowska kreatywność , a szkolna szara strefa ma się coraz lepiej. Co bardziej przedsiębiorcze dzieciaki noszą ze sobą cukier w kostkach i sprzedają potrzebującym po przystępnych cenach (1 kostka/20 gr), małe solniczki większość ma własne. Starsze  przynoszą do szkoły zakazane produkty i na przerwach handlują aż miło, w nosie mając wszelkie rozporządzenia, a zdrową żywność tym bardziej. I tak ustawa sobie, a życie toczy się dalej.

                      Może to i prawda, że co 4 dziecko  zagrożone jest otyłością, może uszczęśliwianie na siłę  zdrowym żywieniem przyniesie w końcu jakieś rezultaty. Może, aczkolwiek sukcesów nie przewiduję. W tym temacie edukacja powinna przede wszystkich objąć rodziców. Czy nam się to podoba czy nie, wiele nawyków, w tym żywieniowych wynosimy z domu. Jeżeli mamusia i tatuś wolą napchać progeniturę hamburgerami w Mc Donaldzie zamiast domowym, zdrowym obiadem, to żadne rozporządzenie tu nie pomoże. O ileż łatwiej jest dać dzieciakowi kasę na zapiekankę  i colę zamiast przygotować mu drugie śniadanie w domu.  Ileż to razy dla zyskania czasu i odrobiny spokoju  kupujemy maluchom niezdrowe słodycze, chipsy czy inne frytki, bo nie chce się nam stanąć przy garach i trochę wysilić? Zabiegani i zmęczeni jesteśmy szczęśliwi jeżeli własne dziecko nie zawraca nam głowy i grzecznie siedzi przed komputerem opychając się wafelkami.

                         A, co do definicji „zdrowego żywienia”, to sorry, ale obawiam się , że ostatnią zdrową żywność spożyli nasi przodkowie za czasów Piasta Kołodzieja. Teraz nawet tak zwane „ekologiczne uprawy” napędzane są chemią „przyjazną środowisku”, że o całej reszcie nie wspomnę. Postęp i wygoda kosztują, cywilizacja domaga się ofiar, a duży kałdun niekoniecznie świadczy o dobrobycie.

Jemy, pijemy, wdychamy całą tablice Mendelejewa i żadne ustawy  tego już nie zmienią. Oprócz dbania o zdrowie trzeba też zadbać o zdrowy rozsądek. Niestety,  cena za słodkie życie często bywa wyjątkowo słona…




20 września 2015

Rozmowy z Matyldą o....



- I co ty na to?! – podekscytowany głos Matyldy niemiłym dysonansem wdarł się w popołudniową ciszę

- Na co? 

- Nooo… na to wszystko?

- A konkretniej? – próbowałam uściślić fakty

- Ta cała sytuacja z uchodźcami… nie wiem co robić? – popatrzyła na mnie bezradnie

- Ty?! A co, ty masz z tym wspólnego?! – moje zdziwienie przerosło Mont Everest – o ile dobrze pamiętam nigdy nie przepadałaś za mieszkańcami Bliskiego Wschodu..

- Bo nie lubię, kiedy kobietę traktuje się niżej osła! – dłonie Matyldy bezwiednie zacisnęły się w pięści – ale tam są matki z dziećmi! Im trzeba jakoś pomóc!

- Aha! I co, zamierzasz zaprosić pod swój dach jakąś panią Nadżalę razem z jej progeniturą? Resztę  jej rodziny też zaprosisz? Bo wiesz, rodzin nie powinno się rozdzielać….- nie odmówiłam sobie odrobiny ironii

- Zaprosić to może nie, ale pieniądze można zebrać, jak myślisz? – popatrzyła na mnie niepewnie – kupić odżywki, pieluchy, ubranka…

- Można, czemu nie, tylko co dalej? – popatrzyłam na nią wymownie – pojedziesz na granicę węgierską czy od razu do Niemiec?

- Przekażę na Czerwony Krzyż! – krzyknęła ze złością – piętrzysz problemy, a ja chcę tylko pomóc!

- To pomagaj, byle z sensem skoro już musisz uspokoić sumienie – wzruszyłam ramionami – a tym czasem poproszę o datek do tej puszki, bo zbieram na węgiel dla pani Kowalskiej…

- Jakiej Kowalskiej? – oczy Matyldy przybrały wielkość kołpaków

- A takiej starszej pani. Dla twojej wiadomości - Polki z dziada pradziada i baby prababy, której emerytura po 40 latach pracy ledwo wystarcza  na bardzo skromne życie, czynsz i niektóre  leki. Na opał już nie, a zima idzie…

- No, tak… oczywiście pomogę pani Kowalskiej, ale… i uchodźcy…- Matylda zacukała się nieco – oni też potrzebują pomocy, nie uważasz?

- I owszem. Ale w przeciwieństwie do pani Kowalskiej objęci są wszelką, możliwą pomocą. Czasami aż nadto! Poza tym uważam, że najpierw trzeba pomóc własnym obywatelom, a dopiero potem myśleć o innych!! Pani Kowalska w przeciwieństwie do uchodźców niczego nie żąda!! – wcale nie chciałam żeby zabrzmiało to tak twardo, ale zabrzmiało – niestety, niczego też nie może się od państwa doprosić… 

- Hmm niby racja…- Matylda w zamyśleniu podrapała się po głowie – ale i tak uważam, że trzeba im pomóc, tym uchodźcom znaczy, a  histeria Polaków  jest mocno przesadzona..

- A co się dziwisz? – wzruszyłam ramionami – jak mówi stare arabskie przysłowie: „Jeśli przyciskasz kota do muru nie dziw się, że miałczy”. 

Czujesz bluesa?