30 października 2014

Mody i gusta cmentarne...



                                                   Listopad  stoi za progiem ale zanim na dobre rozpanoszy się wszędzie, jak Polska długa i szeroka odbywają się tradycyjne cmentarne pielgrzymki. Wszak wypada przynajmniej raz w roku zaznaczyć swą bytność (kwiatkiem, zniczem, wieńcem)  na grobach bliskich i znajomych. Listopadowi handlarze zbierają  żniwo narzucając co i raz nowe, czasami oryginalne, częściej niestety jarmarczne trendy cmentarnej mody. Takie czasy, że nawet w nekropoliach rządzi komercja i wszechobecny pieniądz. Kilka lat temu hitem były stroiki z ozdobnej kapusty, potem pstrokate wiązanki, a trochę wcześniej kwiaty ze sztywnego plastiku czy z kolorowych piór.
Od jakiegoś czasu poczesne miejsce w cmentarnym rankingu zajmują sztuczne kwiaty różnego sortu i wariacji. Przyznaję, niektóre są tak wiarygodne w swojej urodzie, że wyglądają lepiej od żywych i dopiero test organoleptyczny przekonał mnie, że to tylko wspaniała  podróbka. Niestety, większość tych sztuczności jest po prostu obrzydliwie wstrętna i aż dziw bierze, że takie koszmarki znajdują nabywców. A znajdują.  Na prawie każdym grobie panoszy się taki sztuczny badziew dając niezaprzeczalny dowód pamięci i przywiązania do „drogiego zmarłego”.
W tym roku zdecydowanie dominują kolory w klimatach indygo, ametystu i cyklamenu od kwiatów  i wiązanek poczynając, a na zniczach i lampkach elektrycznych kończąc. Straciłam sporo czasu uważnie lustrując przycmentarne stragany w poszukiwaniu tradycyjnych białych chryzantem odmiany kimera. Były capitole, lankcastery, ankary i wiele innych, biły po oczach wszystkimi możliwymi odcieniami fioletu, gdzie niegdzie tylko przełamanym delikatną żółcią i nieśmiałą bielą zwyczajnych astrów. W końcu, na samym końcu kwiatowego jarmarku znalazłam to, czego szukałam i niezwłocznie nabyłam. Zaraz potem pojawił się problem zniczy. Dawno, dawno temu znicze były gliniane, różniły się miedzy sobą tylko wielkością i człowiek nie miał problemu z wyborem. Teraz znicze mają przeróżne kształty, wzory, kolory, dekoracje, a co jeden, to paskudniejszy. W ubiegłym roku prym wiodły znicze z plastikowymi aplikacjami i ozdobami, suto przybrane kwiatami, finezyjnymi pnączami, aniołami z brokatowymi skrzydłami, czy figurkami Chrystusa. W tym roku zdecydowanie numerem jeden są znicze ze szkła mrożonego i tłuczonego, w stonowanych kolorach, opalizujące tęczowo (z przewagą różu i fioletu ma się rozumieć). Niektóre mają wmontowane pozytywki, inne zamiast tradycyjnego wkładu mają diody na baterie. Masakra. Dobrze, że zanim naznaczono obowiązujące w tym roku zniczowe kanony  kupiłam odpowiednio wcześniej zwykłe, proste lampki bez żadnych udziwnień i teraz spokojnie mogę gwizdać na kreatorów cmentarnej mody. Swoją drogą ciekawa jestem jakie trendy będą obowiązywać za rok? Niby popyt kształtuje podaż ale w przypadku Święta Zmarłych obawiam się, że jest odwrotnie. Kwiatowo-zniczowe stragany są niejako wpisane w krajobraz listopadowego święta, ale co do cholery robią obok nich sprzedawcy słodyczy, zabawek, a nawet (o, zgrozo!) podhalańskich oscypków, kapci i kierpców?! Przeraża mnie merkantylizm cmentarnych sprzedawców gotowych zarobić na wszystkim bez poszanowania  jakiejkolwiek świętości.

6 października 2014

Rozmowy z Matyldą o …




- Coś tak zwiesiła nos na kwintę? Stało się coś? – w głosie Matyldy jak zwykle zabrzmiała życzliwa ironia.

- Anna Przybylska nie żyje, taka młoda dziewczyna..- odpowiedziałam cicho nie kryjąc przygnębienia

- O! to przykre ale jeszcze nie powód żeby się mazać – nawet nie siliła się na udawany żal –  kto się urodził ten umrzeć musi i nic, ani nikt tego nie zmieni. No, chyba że ludzkość wynajdzie sposób na nieśmiertelność, ale w tedy lepiej nie myśleć, co stanie się z ludzkością.

- Czy w tobie nie ma ani odrobiny  współczucia? – spojrzałam na nią z nieukrywaną złością – osierociła troje dzieci!

- A co komu po moim współczuciu – Matylda wzruszyła ramionami – nie znałam jej, ty też nie, tyle co z filmów, seriali i gazet, więc żadna to znajomość. Ale faktycznie dzieci szkoda, za małe na dorastanie bez matki… 

- Sama widzisz.. 

- Co widzisz, jakie widzisz? Przypominam ci, że nie tak dawno na sąsiedniej ulicy pijany konkubent zadźgał ciężarną matkę czwórki swoich dzieci i jakoś nikt się nad tymi dziećmi nie użala. Rozparcelowali je po domach dziecka i rodzinach zastępczych, a życie toczy się dalej – wypowiedziała te słowa chłodno i beznamiętnie – tak samo będzie i teraz..

- Zwariowałaś?! Przecież nikt małych Bieniuków do bidula nie odda! – miałam ochotę rzucić w nią czymś ciężkim – głupoty wygadujesz!

- Może i nie odda, ale ja akurat nie o tym mówię. Mogę założyć się, o co tylko chcesz, że już niedługo nikt oprócz najbliższych o Annie Przybylskiej nie będzie pamiętał. Jutro, pojutrze medialne sępy będą miały używanie, a potem pojawią się kolejne „niusy”
 i …    - Matylda urwała w pół zadania i zapatrzyła się w mgłę za oknem.

- I co? 

- I nic. Ludzie przychodzą, ludzie odchodzą, z nami czy bez nas życie i tak będzie toczyć się dalej…





5 października 2014

Gnoza grozą zewsząd wiejąca



                        O tym , że nieznajomość prawa szkodzi przekonał się chyba każdy przynajmniej raz w życiu. Niewiedza lub też wiedza niedostateczna w dowolnej dziedzinie może okazać się nad wyraz szkodliwa żeby nie rzec – dokuczliwie bolesna, co też jest rzeczą jakby oczywistą dla każdego, kto bodaj raz potknął się na urzędniczo-instytucjonalnych schodach. Osobiście mnóstwo razy z braku odpowiedniej wiedzy wyrypałam się na nich dotkliwie i wielokrotnie zostałam  postponowana za brak biegłości w danym temacie, aktualnie żywo mnie dotyczącym. Jako jednostka w miarę inteligentna, niekoniecznie lubiąca urzędnicze pomiatanie dość szybko wyciągnęłam odpowiednie wnioski i postarałam się o wiedzę. W sensie ogólnym, a w niektórych „lejtmotywach” nawet bardzo szczegółowym, bo co mi szkodziło poczytać to i owo żeby braki w wykształceniu ustawowo-rozporządzeniowo-regulaminowo-przepisowym wyrywkowo nadrobić? Toteż kiedy po raz kolejny z powodu głupich wybryków własnej anatomii wylądowałam w poznańskiej klinice, coś takiego jak „Karta Praw Pacjenta” obcykane miałam do ostatniego przecinka. Parę innych drobnostek też, ot! tak zapobiegawczo, bo jako wieloletni szpitalny wycieruch doświadczenie w tej materii mam kolosalne i wolałam się zabezpieczyć. Profilaktycznie i na wszelki wypadek. W bardzo krótkim czasie okazało się, że całą tę wiedzę spokojnie mogę wsadzić psu pod ogon, bo poznańska medycyna w zakresie neurochirurgii na niewiedzy stoi. A dokładniej rzecz ujmując wychodzi z dziwnego założenia, że pacjent  jest na tyle głupi, że żadna wiedza do niczego nie jest mu potrzebna. Zwłaszcza wiedza o własnym stanie zdrowia, różnorakich zabiegach pielęgniarsko-medycznych, przewidywanym leczeniu lub też jego zaniechaniu. A jak pacjent uparcie chce wiedzieć, to niech sam z siebie zgaduje albo w internecie  poszuka, a ludziom pracującym głowy nie zawraca i w pełnieniu tzw. misji nie przeszkadza. Przekonałam się o tym bardzo dokładnie na własnej skórze. Zaczęło się od drobnostki czyli mojego naiwnego pytania, o której to godzinie mogę spodziewać się angiografii, bo znając tamtejsze zwyczaje mogła odbyć się nawet o północy. Pomijając drobny szczegół, że na czczo od bladego świtu kotłowałam się ponad dwie godziny  w mało sympatycznej  Izbie Przyjęć, to na oddziale atmosfera też przygniatała wszystkim, a wiertarkowymi odgłosami remontu przeprowadzanego obok zwłaszcza. Byłam zmęczona, wściekle  głodna, spragniona nieziemsko, głowa pękała mi na kawałki i zwyczajnie, po ludzku chciałam zaspokoić podstawowe potrzeby: coś zjeść, napić się herbaty i łyknąć jakąś pigułę na bolący łeb. Dopiero trzecia  schwytana za fartuch pielęgniarka raczyła udzielić jakiejś w miarę zrozumiałej odpowiedzi – „angiografia będzie, o której będzie, zjeść i owszem mogę, byle coś małego, a pigułę zaraz przyniesie”. To „zaraz” trwało ruski miesiąc, więc wkurzyłam się  tylko odrobinę, bo głowa łupała mnie coraz mocniej i poczłapałam niemrawo do tak zwanej dyżurki celem wyżebrania przeciw bólowego procha. Żebry wyszły mi nienajlepiej, bo odmówiłam przyjęcia ketonalu, który wywołuje u mnie wszelkie możliwe skutki uboczne z obstrukcja włącznie potęgując tylko ból zamiast go uśmierzyć. Dyżurna w dyżurce pielęgniarka warknęła niemiło, że nic innego nie mają i mogę sobie zimne okłady zrobić skoro taka cierpiąca jestem. Grzecznie ale stanowczo poprosiłam o pyralgine w zastrzyku wskazując palcem stosowne ampułki i tym sposobem zyskałam opinię pacjentki grymaśnej oraz nad wyraz upierdliwej. Zastrzyk ma tę przewagę nad tabletką, że działa natychmiast, a nawet jeszcze szybciej i w kilka chwil później siedziałam na ławce w przyszpitalnym parku prawie zadowolona z życia. Jak powszechnie wiadomo prawie robi wielką różnicę. Co prawda  czarci w mojej głowie przestali w końcu grać w kręgle młyńskimi kamieniami, pogoda jak na wrzesień była wręcz lipcowa, słoneczko grzało upojnie, ale i tak w niczym to nie umniejszało  mojego strachu i potężnego zdenerwowania. Siedząc na tej ławce w pięknych okolicznościach przyrody ocierałam się o granice histerycznej paniki albo, jak kto woli panicznej histerii. Bałam się jak diabli, i jak nigdy wcześniej. Strach milionem zlodowaciałych mrówek latał mi po krzyżu, ściskał wątpia i powodował bolesny szczękościsk z rzadka tylko urozmaicony szczękaniem zębami. Nie wiem jak długo siedziałam trzęsąc się niczym śledziona w wyścigowym wałachu i dopiero ból zdrętwiałych derrière przywrócił mnie do jako takiej przytomności i spowodował, że zaczęłam trochę mniej się bać, a odrobinę więcej myśleć. Z dość chaotycznych skoków myślowych wyszło mi, że cała ta moja paniczna bojaźń wynika z niewiedzy. Wystarczy porozmawiać z lekarzem, zyskać odpowiednie informacje i po strachu!  Boimy się niewiadomego i nieznanego, oswojony strach nie ma racji bytu! Pokrzepiona tą myślą naiwną natychmiast poleciałam ostrym kurcgalopkiem na oddział celem wydojenia z jakiegoś lekarza niezbędnej mi wiedzy potrzebnej do pokonania histerycznej cykorii. I nie powiem, co mi z tego przyszło. Zaczaiłam się pod gabinetem lekarskim z twardym postanowieniem, że nie ruszę się stąd, dopóki nie dowiem się, co tak naprawdę dzieje się w moim czerepie. Po bardzo długim czasie udało mi się dorwać jednego ale pogonił mnie koncertowo odsyłając do lekarza prowadzącego, szkopuł w tym, że nikt mi nie powiedział, kto zacz ten lekarz prowadzący. Drugi konował nawet nie raczył otworzyć pyska, trzeci owszem, udzielił informacji, nawet dość wyczerpującej. Mianowicie stwierdził, że po co mi ta wiedza skoro i tak nic z tego nie zrozumiem, przyjdzie pora to się dowiem albo i nie, a teraz mam mu głowy nie zawracać, bo on jest w pracy i nie ma czasu odpowiadać na durnackie pytania. Ogłupił mnie do tego stopnia, że stałam pod tym gabinetem całkiem, jak ta picza z Łowicza nic nierozumiejąca. I pewnie stałabym tam do tych pór gdyby pielęgniarka nie przyleciała z krzykiem i nie pogoniła mnie rączo na tak długo wyczekiwaną angiografię. To, że prawie pięć godzin spędziłam na bloku operacyjnym, w tym dwie na korytarzu z kobylastą rurą w tętnicy udowej i kroplówką wielkości wiadra do pojenia krów jest błahostką nie wartą wspomnienia. Gorzej, że dalej nic nie wiedziałam o własnym stanie zdrowia i w dalszym ciągu robiłam za pokazową ciemną tabakę, w tak zwanym nie mniej pokazowym i jeszcze ciemniejszym rogu. We własnym zakresie sprawdziłam czy wszystkie kończyny działają jak należy i czy nie wystąpiły uboczne skutki gmerania pod ciemieniem. Na pierwszy rzut oka wszystko grało, więc uspokojona czekałam na kolejny poranek z nadzieją, że informacje na temat osobistej kondycji zdrowotnej przestaną być mi niedostępne. Czystym przypadkiem i całkiem niechcący dowiedziałam się w środku nocy, że zabieg rekanalizacji mojego tętniaka czyli wtórna embolizacja nie udała się w żadnym razie i nie wiadomo co dalej. Przez kolejne półtora dnia i jedną noc uparcie, namolnie i wręcz bezczelnie  domagałam się odpowiedzi na dwa, jakże istotne dla mnie pytania: dlaczego zabieg się nie udał,  i co dalej w związku z tym? Łatwo zgadnąć, że szczątkowe informacje uzyskałam dopiero po otrzymaniu karty wypisowej ze szpitala, z których wynikało, że zostałam wpisana na listę oczekujących na zabieg wszczepienia stendu, a póki co mam prowadzić oszczędny tryb życia czyli stosować wszystkie punkty z długiej listy NIE WOLNO…  
Dopiero po przyjeździe do domu, i jako takim ochłonięciu po atrakcjach zafundowanych mi przez poznańską klinikę uzupełniłam wiedzę dzięki jednej prywatnej wizycie u normalnego specjalisty w randze neurochirurga - traumatologa i jednej przychodnianej u doktora G. czyli lekarza rodzinnego. Pierwszy spokojnie i klarownie wytłumaczył  oraz wyrysował wszystko związane z moim tętniakiem, drugi na moje pytanie: jak mam rozumieć formułkę „oszczędny tryb życia”, i czy to znaczy, że mam leżeć i tylko pachnieć, czy też nie wolno mi skakać na  bungee odpowiedział prosto i jasno:

- Pilnować ciśnienia! Jak będzie pani miała normalne ciśnienie, to nawet skoki na bungee nie zaszkodzą niczemu.

I tak sobie myślę, że niezależnie od tego jaką wiedzą dysponujemy i co z nią robimy, i tak wszystko zależy od Człowieka.

Są ludzie i są parapety…