30 listopada 2014

Papierowe szaleństwo tańczących nożyczek...



             Grudzień już stoi za drzwiami, a mnie jak zwykle o tej porze roku zaczynają świerzbić ręce, a w drętwych  i gnuśnie bolesnych  palcach czuję znajome i nad wyraz niecierpliwe mrowienie. A jeszcze nie tak dawno ze śpiewem na ustach dziergałabym gwiazdeczki, aniołeczki czy inne dzwoneczki ino by szydełko furczało. Albo wymyślałabym nowe kompozycję na decupażowe bombki i świąteczne stroiki. 
       Niestety, odkąd moje dwa z siedmiu dysków szyjnych wybrały wolność międzykręgową ulubione zajęcia przestały być w zasięgu  nieposłusznych mej woli rąk, ze zbuntowanymi paluchami na czele. Wielokrotnie podejmowane próby powrotu do ulubionego nałogu zwykle kończyły się tym, że robótkowe utensylia latały po całym domu z siłą ruskiego wentylatora, a niewydarzona twórczynia pluła jadem i tupała nogami łykając łzy  bezsilnej wściekłości. Wręcz namacalnie czułam, że dopada mnie sytuacja egzystencjalnie graniczna i jeżeli czegoś nie wymyślę, to w krótkich abcugach popadnę w nerwową melancholię przyduszoną niewyżytym bytem niemrawej wegetacji. 
      Przez kilka dni nosiło mnie, jak Żyda po pustym sklepie i nagle niczym pomysłowy Dobromir potknęłam się o myśl tak genialną w swej prostocie, że aż na piętach przysiadłam z wrażenia. Papier, klej, nożyczki! Taka kombinacja może dać nieoczekiwane efekty, oczywiście o ile  włączy się zmyślne myślenie i wyłączy wszelkie zbędne handicapy. Czepiłam się tej myśli, jak małpa żyrandola i wielka błogość spłynęła na mą duszę nieróbstwem znękaną. Na wszelki wypadek sprawdziłam czy posługiwanie się nożyczkami tudzież odpowiednim nożykiem nie zostało mi podstępnie odebrane przez wredne i złośliwe C5 & 6, ale okazało się, że nie! Wycinanie, wyżynanie oraz tzw. rżnięcie w dalszym ciągu pozostaje w zasięgu moich, jakże skromnych aktualnie manualnych zdolności.
  Ponieważ bardzo nie lubię wyważać otwartych drzwi natychmiast po próbnym teście nożykowo-nożyczkowym dałam głębokiego nura w internetowe meandry celem dowiedzenia się czegoś więcej w temacie papierowych wycinanek. O, Matko Polko Wieloródko! Ileż tego jest! Normalnie klęska urodzaju i nie wiadomo od czego zacząć. Poszłam więc po rozum do głowy,( a nie była to droga zbyt daleka) i na początek wybrałam to, co najprostsze. 

        I tak od wczoraj zawzięcie wypracowuję sobie odciski na palcach i oklejam coraz to nowymi plastrami. Ale zabawę mam przednią i polecam każdemu!








25 listopada 2014

Rozmowy z Matyldą o...



- Co robisz? – spytała Matylda rozglądając się ciekawie dookoła.

- Nie widać? Ryby sobie łowię, na spinning w dodatku – odpowiedziałam niecierpliwie zaklejając kolejną kopertę – jeszcze tylko kilka kartek i pozamiatane.

- Wypisujesz kartki? Świąteczne? W listopadzie?! – w głosie Matyldy zgroza walczyła o lepsze z podziwem – ty jednak  jesteś  zdrowo oraz dokładnie pogięta! 

- Raczej pragmatycznie leniwa – ułożyłam koperty w zgrabny, kolorowy stosik – nie będę na ostatnią chwilę latała na pocztę. Wolę zawczasu mieć pod ręką, elegancko przygotowane do wysyłki.

- A nie przyszło ci do głowy, że życzenia świąteczne można wysłać mailem? – popatrzyła na mnie z politowaniem – albo sms-em? W Internecie są nawet gotowe kartki, animowane, dźwiękowe, jakie chcesz!

- Ale to nie to samo!

- Iii tam! Różnica właściwie żadna – Matylda wzruszyła ramionami – zamiast godzinę wypisywać  na piechotę te wszystkie „zdrowych i szczęśliwych” klikasz  i problem z kapelusza. Ostatnio widziałam internetową ofertę jakiejś firmy, która za drobną opłatą wysyła życzenia w formie MP3. Dziwię się, że z tym twoim leniwym pragmatyzmem jeszcze na to nie wpadłaś!

- A weź te swoje rady zwiń w rulonik i rozważ znaczenie słowa czopek! – jak zwykle zdołała zirytować mnie do białości – Ręcznie wypisana kartka dowodzi, że komuś na mnie zależy i chce żebym o tym wiedziała, że myślał o mnie pisząc życzenia , a nie klikał na odwal byleby tylko tradycji stało się zadość. Świat schodzi na internetowe manowce, a ty razem z nim!

- Gadasz, jak stara Rempielewska! Trzeba iść z postępem, ale ty ciągle jedną nogą tkwisz w konserwatywnie skostniałych i nikomu niepotrzebnych konwenansach. Nic dziwnego, że kulejesz – głos Matyldy ociekał ironią – prezenty zapewne też masz już kupione?

- Oczywiście! Od dawna! I zapakowane!

- Dobrze ci radzę zmień psychiatrę, bo ten  najwyraźniej  nie jest  wstanie ci pomóc! – zaśmiała się ironicznie – kto normalny kupuje latem prezenty pod choinkę?!

 – Ja kupuję! – miałam wielką ochotę pokazać jej język - Dzięki temu są przemyślane, unikam niepotrzebnego stresu, a w grudniu nie latam po sklepach, jak dzika świnia pekari z obłędem w oczach i nie muszę reanimować portfela pośpieszną „chwilówką”.

- A nie boisz się, że ludzie uznają cię za wyjątkowej jakości dziwadło? – w głosie Matyldy słychać było źle udawane współczucie - Osobę cokolwiek odstającą pod wieloma względami od norm i zwyczajów funkcjonujących współcześnie? 

- Moja droga! Na szczęście jestem już w tym wieku, że  „opinie społeczne” na własny temat mogę mieć w głębokim poważaniu. Zapewniam cię, że zwisa mi serdecznie oraz radośnie powiewa,  kto i co o mnie pomyśli czy powie. A na pewno na stare lata nie będę zmieniać sobie charakteru  żeby przypodobać się innym. I nie odstawać! Nie chce mi się! Tobie zresztą też chyba  nie – zerknęłam na nią z ukosa – żeby skały kichały ty zawsze będziesz sobą. Chłodną, ekscentrycznie szykowną Matyldą, nad wyraz ironiczną z dużą dozą dobrze zakamuflowanego cynizmu w tle. Racjonalnie zdystansowaną zołzą o złotym sercu i subtelnie wyrafinowanej duszy…

- Obrażasz mnie czy komplementujesz? Ale trochę racji w tym jest! Niemożność poz­wo­lenia so­bie na kom­fort by­cia sobą, z automatu funduje ci dys­komfort by­cia… - przez chwilę szukała odpowiedniego słowa – bycia właściwie nikim. Przeciętną miernotą  o urodzie sklepowego manekina i mentalnością zblazowanej pacynki. Racjonalnie wyrafinowana zołza, to jednak jest już  KTOŚ!

24 listopada 2014

Z medycznych armat wichrowe zawieje...



            Listopad pokazał na co go stać, oj pokazał! Pizgało i wiało lepiej niż w kieleckiem, w dodatku z każdej możliwej strony, jakby łeb z płucami chciało urwać każdemu kto wychylił nos z domu. Niestety musiałam wychylić nie tylko nos, ale i całą resztę siebie, bo akurat na dzisiaj umówiłam się z lekarzem celem uzyskania zgody na powrót do pracy. Dreptałam niemrawo, co i raz uginając się pod naporem wiatru, który ewidentnie przeszkadzał mi w szczegółowym opracowywaniu planu bezbolesnej pacyfikacji ulubionego doktora. Musiałam wykoncypować argumenty o sile, co najmniej ruskiej „katiuszy” żebyśmy nie pokopali się za bardzo z rodzinnym konowałem, któremu najwyraźniej mój powrót do pracy stał w poprzek kością wszędzie. W połowie drogi miałam już uzbierany całkiem spory arsenał i dopieszczałam drobiazgi,  gdy nagle dziwne zjawisko przyrodnicze przykuło moją uwagę. 
     Na długiej ulicy gęsto obsadzonej po obu stronach lipami i klonami kilka pań w różnym wieku i jeszcze różniejszej aparycji pracowicie machało grabiami. W systemie trójkowym usypywały nawet dość zgrabne kopczyki zeschłych liści, które natychmiast wichura rozwiewała na wszystkie strony świata. Stałam dobry kwadrans, przewiało mnie na nice, ale nie mogłam oderwać oczu od tego niesamowitego widoku. Ciekawa jestem jaki idiota wymyślił, a kretyn zatwierdził żeby w taką pogodę pogonić ludzi do grabienia liści?! Zniesmaczyło mnie to do tego stopnia, że wchodząc do lekarskiego gabinetu zapomniałam przyoblec gębę w okolicznościowo smutną minę i „zagajenie” tematu szlag mi trafił już na wstępie. W dodatku doktor od razu rzucił się na mnie z ciśnieniomierzem i dziwnym błyskiem w oku. Ciśnienie tym razem wahało się w „dolnych granicach stanów średnich” i błysk w doktorskim oku stracił nieco na intensywności.

- Przyszły wyniki pani badań z USG – westchnął ciężko na przydechu

- Tak? – wykazałam życzliwe zainteresowanie – i co?

- I ma pani kamień w nerce. Prawej. I złogi w obu.

- No, proszę! Stan posiadania pięknie mi wzrasta, w dodatku bez żadnych dolegliwości – pocieszyłam doktora radośnie

     Popatrzył na mnie dziwnie i gołym okiem widać było, gdzie ma taką pociechę. „Nie mogę, no nie mogę” mamrotał pod nosem kartkując nerwowo spis moich chorób. Zaświadczenie o możliwości  powrotu do pracy stanęło pod dużym znakiem zapytania, a wręcz oddalało się z poświstem w niebyt medycznej niemocy. 
     Musiałam nieźle się nagimnastykować żeby przekonać upartego konowała, że dalsze i bezproduktywne siedzenie w domu tylko zaszkodzić mi może, a skutki mogą być wręcz nieodwracalne, i co wtedy? Gadaliśmy jak gęś z prosięciem, baba swoje, lekarz swoje. A co wystrzelę solidnym konkretem, to doktor zaraz kryminałem zaczyna machać  przed moim sumieniem. Urobiłam się jak kopalniana kobyła na przodku, gotowa byłam cyrograf własną posoką podpisać, a ten nie i nie! Zaparł się zadnimi łapami, a ty człowiecze tylko siądź i płacz. Nie było wyjścia i musiałam wytoczyć ciężką artylerię. Ni mniej, ni więcej udałam się w lekki szantaż emocjonalny. Mianowicie zagroziłam znękanemu doktorowi, że jak nie pozwoli wrócić mi do pracy, to przejdę na jego utrzymanie. Całkowite i w dodatku ze wszelkimi możliwymi szykanami. Pan lekarz na takie dictum całym sobą przekazał pozawerbalną propozycję żebym go pocałowała  gdzieś tam, ale werbalnie jakby trochę zmiękł. Koniec końców stanęło na tym, że zaświadczenie dostanę o ile przysięgnę i „zabożę” się na wszystko, że po pierwsze primo: ciśnienia będę pilnować, jak  nie przymierzając głodny pies pełnej michy, po drugie primo: pracować będę nad wyraz umiarkowanie, po trzecie primo: żadnych stresów, wzruszeń i tym podobnych nie dopuszczę do siebie nawet na koński pazur. Awansem zgadzałam się na wszystko chciwie patrząc jak z doktorskiego pióra spływa upragniona zgoda na powrót w urzędniczy kierat. Jeszcze tylko muszę dogadać  się wielostronnie z lekarzem medycyny pracy i wiooo! Uzda w zęby, chomąto na szyję i znowu będziemy orać pracownicze poletko.

22 listopada 2014

Wańki-wstańki na wszystkich klawiszach...



                            Dłuższe siedzenie w domu na karnym L4  może zaowocować albo nieoczekiwanym udaniem się w depresję, albo kontrastowo dziwnymi pomysłami. Wszystko zależy od tego, na jak długo zsyłka jest obliczona i na kogo popadnie. Na początku przymusowego bezrobocia byłam nawet zadowolona, że bez przeszkód i zbędnego kamuflażu mogę dowolnie obgryzać palce z bólu, a trzeszczący w szwach łeb chować do lodówki albo ściskać imadłem w postaci drzwi ściennej szafy nie gorsząc przy tym nikogo. Człowiek, to takie dziwne ustrojstwo i z czasem przyzwyczaja się do wszystkiego tym bardziej, że długofalowe prochy w końcu zaczęły działać , a co za tym idzie moje zmaltretowane IQ  przestało funkcjonować na poziomie stułbi modrej i nieśmiało zaczęło grawitować w kierunku brakującego ogniwa teorii Darwina. 
     Duża ilość wolnego czasu spowodowała, że zaczęłam myśleć, co robić żeby całkiem nie sfiksować i nie zgnuśnieć do reszty w tempie przyśpieszonym. W twórczym procesie myślowym  towarzyszył mi mistrzu nad mistrzami w osobie Wojtka od Młynarskich, którego piosenka „W co się bawić” uparcie tłukła się gdzieś na obrzeżach mojej potylicy i ni czorta nie chciała odpuścić:
W co się bawić? W co się bawić,
Gdy możliwości wszystkie wyczerpiemy ciurkiem?
     Otóż to! W co się bawić, w sensie robić coś z bodaj minimalnym z pożytkiem  i bez zbytniej szkody dla zdrowia?! Wymyśliłam nalewki. Dla smakowych rozkoszy nastawiłam malinową, cynamonową i pigwową, a Misiek śliwówkę. Z kolei dla zdrowotności postanowiłam popełnić miodówkę i pieprzówkę, miętową tym razem odpuściwszy, bo z zeszłego roku zostały nam dwie flaszki. Zabawa była przednia ale na dłuższą metę odrobinę nużąca, gdyż jak powszechnie wiadomo każda nalewka żeby nabrać odpowiedniej mocy  musi swoje odstać, a co może być ciekawego w podglądaniu nalewki? Nic, absolutnie nic.   Pomyślałam więc, że długie jesienne wieczory przeznaczę na pożyteczną (mam nadzieję) naukę bezwzrokowego pisania na komputerze i  naukę  rosyjskiego, wszak nie zaszkodzi przypomnieć sobie język wroga, bo a nóż-widelec niedługo przydać się może. 
   Misiek, ludzki człowiek wynalazł mi kilka programów do szybkiego palcowania na klawiaturze, więc pełna nadziei i wiary zasiadłam do ćwiczeń. O ile pierwsze dwie lekcje były nad wyraz lajtowe, to już następne sprawiły, że wręcz namacalnie czułam, jak moje zwoje mózgowe prostują się w zastraszającym tempie, szare komórki blakną i zaczynam pracować na przedłużonym rdzeniu, w dodatku z oczami na metrowych szypułkach. Podobno trening czyni mistrza, więc na nic nie bacząc codziennie wytrwale wystukuję na klawiaturze takie oto językowe stworki-potworki:
kala aksla, słałałaś afalała, fajdała lala do jadła, jąkała sakla jakaś, fajf lał ją saseksy, sklęsła falafela, kakałek kafelka, alkidał dał kał, fifkę i kijafę siekała fafelki, seksi kajaki klajdesdala daleka fleja, asfiksjofilii dali sok, osęki dosiadki sklęsło, odaliska jodłę sklęsła, sofijka okleiła słoik, lej kokosa i sadło…
Szał ciał i uprzęży! A to dopiero piąta lekcja! Trudno, nie pozwólmy żeby stłamszone horyzonty myślowo – słowne paraliżowały nam działanie. Skoro powiedziało się A trzeba dojechać do końca tego analfabetu. Mam nadzieję, że jak już opanuję sztukę bezwzrokowego pisania, to władze umysłowe samoczynnie wrócą mi do jako takiej równowagi i żadne „brząść" ani "prząść afalały” nie będą mi już straszne. A póki, co dla odprężenia ćwiczymy z Misiem rosyjskie słówka i dialogi. Jak na razie najlepiej wychodzi nam jeden:
- zdrastwuj Wowa!
- zdrastwuj Wania!
- doswidania,
- doswidania,
I nie wiedzieć czemu do rozpuku i łez rozbawia nas "postajałka taksi”.