9 listopada 2014

Rocznicowe deliberacje w mgły jesienne osnute...



                                Listopadowa niedziela. Mglista, cicha i leniwa, ale dla mnie wyjątkowa i szczególna. Dzisiaj przypada rocznica naszego ślubu, co  prawda dopiero druga, ale tak samo ważna, jak chociażby dwudziesta. Bawełniana rocznica otrzymania dokumentu, na którym w „wyniku zgodnych oświadczeń”, „świadomi praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny” złożyliśmy nasze odręczne podpisy tym samym potwierdzając założenie „podstawowej komórki społecznej”. Amen. 
Podobno pierwsze małżeństwo, jest zwycięstwem wyobraźni nad rozumem, drugie - to zwycięstwo nadziei nad doświadczeniem.

Coś w tym jest.

      Gdybym w pierwszym związku trochę więcej myślała, a mniej sobie wyobrażała pewnie do dziś byłabym żoną swojego pierwszego i zapewne jedynego męża. Jednakowoż nie wymagajmy od zakochanej dwudziestokilkulatki chłodnej kalkulacji i rozumowego podejścia do wszystkich możliwych aspektów życia.   
    W młodych latach człowiek przede wszystkim kieruje się sercem, zdecydowanie mniej rozumem, a doświadczenia nabiera dopiero z czasem i dużo wody musi zlecieć z nieba na łeb żeby zmądrzał bodaj odrobinę. Trudna sztuka kompromisu jest młodym (i zakochanym) ludziom tak samo bliska, jak trzodzie chlewnej symfonia Patetyczna Czajkowskiego. Pierwszeństwo mają raczej ostre spięcia, uleganie dla świętego spokoju albo zawzięte wypracowywanie własnej dominacji w związku. A jak jeszcze (nie daj boże!) do młodego małżeństwa zaczynają wtrącać swoje trzy kopiejki świekry i teściowe, to wymarzone „żyli długo i szczęśliwie” diabli biorą i w krótkich abcugach do piekła  niosą. 
    Pół biedy, gdy młodzi małżonkowie wbrew i na przekór wszystkiemu  potrafią jednak ze sobą rozmawiać i tylko w ten sposób rozwiązywać konflikty oraz problemy dnia codziennego. Gorzej gdy uciekają w obrazę, przemoc, pracę albo alkohol. Za błędy trzeba płacić i niestety zbyt często ceną małżeństwa z wielkiej miłości jest rozwód z równie wielkiej nienawiści. Na własnej skórze doświadczyłam jaka to trauma,  jak dużo potrzeba czasu i cichej nadziei żeby na nowo posklejać siebie w jedną, jako tako funkcjonującą jednostkę ludzką. 
      To właśnie nadzieja trzyma nas przy życiu. Dość skutecznie znieczula dodając animuszu w potyczkach dnia zwyczajnego, budząc otuchę i nieśmiało otwierając furtkę nieznanych jeszcze perspektyw i możliwości. 
Na przekór doświadczeniu, które rzadko mówi „zrób jak chcesz”, ono częściej niestety ostrzega - „uwaga niebezpieczeństwo”. 
     I pewnie dlatego, gdy w moim życiu pojawił się nieoczekiwanie facet, który zwyczajnie i po prostu chciał być ze mną dla mnie samej nie powiedziałam „nie”. Wypięłam się na doświadczenie, posłuchałam serca i podążyłam za nadzieją. Po prostu i zwyczajnie pizgnęłam kluczami za siebie, tym samym zamykając dotychczasowy rozdział swojego życia i wyszłam naprzeciw nowemu, co moja przyjaciółka skwitowała tragicznym: „zwariowałaś? zachowaj bodaj odrobinę szaleństwa na menopauzę!”. 
Jak, to dobrze, że nie posłuchałam ani jej, ani tego cholernego doświadczenia.

Może dlatego jestem szczęśliwa?

1 komentarz:

  1. Zwierzęta lubią muzykę poważną, świnkom lepiej boczki rosną a krówki więcej mleka dają.
    A tak poważnie! Moja droga dotknęłaś delikatnego tematu. Jeszcze powinnaś dodać o przełamaniu strachu przed kolejnym związkiem, nie jest łatwo zaufać. Podziwiam Cię za Twoją odwagę i zdolność odcięcia się od tego co kiedyś...... wiem nie znosisz kropek,ale chciałam zostawić niedokończoną myśl.Bożka

    OdpowiedzUsuń