19 września 2014

Rozmowy z Matyldą o....




- Przestań ryczeć! – Matylda jak zwykle spoglądała na mnie z góry wzrokiem zimnym i taksującym – w niczym ci to nie pomoże, a zaszkodzić może na wszystko. Poza urodą ma się rozumieć. Tu już nic ani pomóc, ani zaszkodzić nie może.

- wielkie dzięki za słowa pociechy – odpowiedziałam smarkając w chusteczkę

- wcale nie zamierzam cię pocieszać. Od pocieszania masz inne, bardziej wprawione ode mnie współczujące współczulnie jednostki ludzkie. Ja tylko zwracam ci uwagę na fakt, że takie płaczliwe rozmemłanie do niczego dobrego nie prowadzi, a wręcz przeciwnie życie na każdym kroku utrudnia, chęci i energię skutecznie odbierając. Nie wiem czy takie łzawe rozmowy z sufitem w ogóle mają sens. Może dla odmiany raz pogadaj z podłogą? – zakpiła życzliwie

- ty na moim miejscu oczywiście nie uroniłabyś ani jednej łezki, prawda?

- raczej nie, bo i po co? – dyskretnie poprawiła czerwony kapelusz – płacz niczego nie zmienia poza tym, że popycha człowieka na prostą drogę  jeżeli nie do histerii, to do kompletnego rozbicia psychicznego na pewno. I na co to komu?

- płacz oczyszcza duszę, ulgę sercu przynosi! Czasami dobrze jest popłakać! – wykrzyczałam ze złością

- Ha! Czasami! Czyli od czasu do czasu, a nie bez przerwy i wciąż, jak ty to robisz od kilku tygodni. Chlipiesz, siąkasz, lamentujesz, cichcem skowyczysz w poduszkę, i co? Pomaga? Sądzę, że wątpię! Lepiej zacznij pakować się do tego szpitala…

- wredna klabzdra jesteś!

- możliwe, ale jeszcze to ci powiem, że strachu i tak nie wypłaczesz. Poddasz mu się – będzie tobą rządził, a ty ponoć kobieta niezależna jesteś żadnego przymusu nie uznająca, więc co ci szkodzi wziąć się w garść, a szlochy na inną okazje zostawić?

18 września 2014

Przychodniany praktykabl w bolesnej praktyce …



               Wczorajszy dzień spędziłam nad wyraz rozkosznie, a mianowicie od bladego świtu szlajałam się po różnego rodzaju przychodniach tzw. specjalistycznych celem uzyskania odpowiednich flepów potwierdzających , iż mój tętniak może być zerżnięty w majestacie wszelkich praw medycznych. Poradnie wysoce specjalistyczne, których „opieką” teoretycznie jestem objęta w moim miasteczku nie stacjonują i siłą rzeczy circa raz w miesiącu muszę przejechać te drobne 90 km do bywszego miasta wojewódzkiego. I nazad drugie tyle na swoją prowincję. Tym razem dzięki uprzejmości znajomych rejestratorek umówiona zostałam jednego dnia, i w jednym miejscu  z (aż!)  pięcioma konowałami różnej maści i autoramentu. Po ledwo półtoragodzinnym oczekiwaniu na pierwszy ogień poszedł  hematolog, który po obejrzeniu mojej morfologii z pełnym rozmazem  najpierw wziął był  złapał się za siwiejącą głowę, a zaraz potem za pióro i nasmarowawszy coś mocno nieczytelnie na odpowiednim blankiecie czym prędzej pożegnał mnie życząc szczęścia, zdrowia oraz innych takich tam felicytacji. Następny do odstrzału był onkolog, który godzinowo pokrywał się z neurologiem, ale jako jednostka w przychodnianych realiach silnie obeznana pod jednym gabinetem posadziłam Miśka, a pod drugim siebie. Kontakt wzrokowy mieliśmy zapewniony ponieważ owe „poradnie specjalistyczne”  są potężnym molochem umiejscowionym w jednym ze  skrzydeł szpitala. Mniej więcej wygląda to tak: wzdłuż korytarza długiego na jakieś trzy wiorsty, po obu jego stronach  mieszczą się  poszczególne gabinety lekarskie,  natomiast na środku i pod ścianami ustawiono pieruńsko niewygodne ni to krzesła, ni fotele. Ludzie czyli pacjenci, czyli z definicji osoby słabej konduity zdrowotnej wysiadują, a raczej usiłują wysiedzieć swoją kolejkę do pana doktora, często, gęsto zaciskając zęby i klnąc wartko pod nosem. A ludzi chorych w tym kraju nie brakuje, więc miałam okazję poczuć się jak w ulu podłączonym do słupa wysokiego napięcia. Szumiało, wrzało, gdzie nie gdzie zgrzytało oraz iskrzyło. A żeby było śmieszniej okazało się, że w gabinecie, pod którym odgniatałam sobie zadek wcale nie ten, co trzeba doktor przyjmuje. Z powodów bliżej nieznanych nastąpiła zamiana pokojów czy też specjalistów tyle tylko, że nikt nie raczył o tym poinformować pacjentów. Dwie godziny psu pod ogon. To, co usłyszały ode mnie panie pielęgniarki przynależne do owych gabinetów, a co za tym idzie odpowiedzialne za ten bajzel w żadnym razie nie nadaje się do żadnej publikacji. Doktor  onkolog na wszelki wypadek potraktował mnie, jak osobę bardzo specjalnej troski i bez zbędnych ceregieli wypisał, co tam trzeba. Tym czasem Misiek w kolejce do neurologa przesunął się o trzy czy cztery madejowe krzesła bliżej klamki i już po niespełna czterdziestu minutach miło gawędziłam z ulubionym medykiem od synaps i innych neuronów. Potem musiałam odczekać swoje na neurochirurga, który po oderwaniu się od stołu operacyjnego w biegu wypisał mi skierowanie do kliniki i już całkiem spokojnie mogłam antyszambrować pod drzwiami augura w randze reumatologa. Poszło jak po margarynie. Ledwo godzinka i byłam wolna, jak nie przymierzając dzika świnia pekari na zakręcie. Wyprysnęłam  stamtąd niczym z katapulty szczęśliwa, że udało się załatwić wszystko od jednego kopa, za to Misiek wyglądał tak, jakby tępym szpadlem przekopał ze dwie morgi kamienistego nieużytku. W każdym razie oboje z wielką ulgą i nad wyraz delikatnie umościliśmy nasze odgniecione  sempiterny w „miętkich” samochodowych fotelach. Uff…istny raj dla rzyci!


12 września 2014

Krypciuchy żywot kruchy...





                  Z powodu przymusowego bezrobocia próbowałam zaprzyjaźnić się z rodzimą TV żeby wykorzystać jakoś w miarę sensownie nadmiar luźnego czasu, którego zrobiło się nagle za dużo. A czasy mamy teraz takie, że nawet najskromniejsza oferta  byle jakiej telewizji kablowej  oferuje całe mnóstwo różnych kanałów i wydawać by się mogło, że jest w czym wybierać, a nasz domowy pakiet wcale do skromnych nie należy.  Pełna życzliwej ciekawości umościłam sobie barłóg na salonowej kanapie, prowiant suchy i mokry zabezpieczyłam w odpowiedniej ilości żeby był pod tak zwaną ręką i rozpoczęłam przygodę z TV. 
Po kilku godzinach rzetelnego przeglądania dostępnych mi językowo kanałów (coś około setki!) poczułam się totalnie ogłuszona i, co tu dużo mówić – deko zniesmaczona. Na większości kanałów do znudzenia lecą powtórki z Rancza, M jak miłość czy Miodowych lat, a nie są to produkcje wysokich lotów, owszem obejrzeć można ale nie bez końca i wciąż! Na „okółko”, to ja mogę oglądać „Noce i dnie”, „Lalkę”, „Chłopów”, albo taką Sondę na przykład. Programy informacyjne niby podają te same wiadomości, ale każda stacja na swoje kopytko interpretuje zaistniałe fakty i wydarzenia, w zależności od własnych sympatii lub też antypatii politycznych. Jak uruchomi się odpowiednie procesy myślowe, to akuratne wnioski można bez specjalnego wysiłku samemu wyciągnąć, i jakaś wiedza o kraju i świecie w głowie na chwilę zostaje. Proponowane filmy są z reguły na poziomie niższych stanów klasy B i jedynie na TVP Kultura & Historia można trafić coś ciekawego. No, jeszcze od czasu do czasu jak rodzynki w zakalcu trafiają się w telewizyjnej Jedynce spektakle teatralne, które z niekłamaną przyjemnością zapewne nie tylko ja oglądam. O programach typu reality show nawet nie będę wspominać, dno i pięć metrów mułu. Sytuacje ratują stacje przyrodnicze i popularnonaukowe, bo tam na szczęście jest w czym wybierać i każdy może znaleźć coś ciekawego dla siebie.  Oczywiście są jeszcze seriale, z których niestety te  polskiej produkcji w większości są mocno żenujące i raczej bezpłciowe, ale w zagranicznych można przebierać wedle gustu i upodobań. Na chwilę obecną w moim osobistym rankingu pierwsze miejsce zajmuje Profil, przede wszystkim ze względu na postać Chloé Saint-Laurent graną rewelacyjnie przez Odile Vuillemin. Na drugim miejscu są Zabójcze umysły, zaraz za nimi Poirot, a potem długo, długo nic. Nic na to, nie poradzę, że kocham kryminały. 
I wszystko byłoby fajnie gdyby nie bloki reklamowe, które powodują skuteczne zgubienie wątku dowolnego programu i zda się czasami końca nie mają. Podobno reklamy są po to, żeby człowiek nie siedział przed telewizorem z nogami związanymi na supeł i widział świat na żółto, tylko jak biały człowiek zużytkował toaletę, bez szkody dla zdrowia. Ewentualnie wykorzystał czas reklam na sporządzenie kolejnej porcji substancji wspomagających pracę nerek. Można by pomyśleć, że reklamodawcy przede wszystkim dbają o prawidłowe funkcjonowanie układu trawienno-wydalniczego  odbiorców, tym niemniej te reklamy jednak po coś są! Mają nas przekonać (wszystkie razem i każda z osobna), że jesteśmy jednostkami ograniczonymi umysłowo, niezdolnymi do podejmowania samodzielnych decyzji przy wyborze czy zakupie: samochodu, podpasek, telefonu, proszku, szamponu, pieluch, odżywek, piwa, mięsa, wędlin, napojów gazowanych tudzież innych soków, wczasów, komputera, lodówki, ciasteczek, pralki, butów, lodów, maści na hemoroidy, tabletek na kaszel, kleju do protez, papieru toaletowego, perfum, bielizny, prezerwatyw, stacji radiowych itd. I dlatego podają nam na tacy gotowe produkty sugestywnie opakowane w bajkową cudowność, komfort i luksus, który można nabyć za przystępną cenę. A gdyby komuś zbrakło nieco srebrników, to nie ma problemu! Banki wszelkiej maści i autoramentu oferują swoje usługi kusząc naiwnych super – hiper atrakcyjnymi kredytami, pożyczkami czy tzw. „chwilówkami”. Żywot żadnej reklamy nie jest zbyt długi, bo konkurencja na tym rynku jest wręcz masakryczna i rządzą tu prawa bezwzględnego biznesu. Reklama równa się zysk. Zysk równa się dochód, a dochód, to pieniądze. Duże. Dlatego, co chwilę jesteśmy atakowani nową reklamą starego produktu. Z dziada pradziada i baby prababy wiadomo, że reklama  jest dźwignią handlu i nijak od niej nie uciekniemy.  Jakby nie patrzeć jest to zwizualizowane kłamstwo, na które w mniejszym czy większym stopniu i tak radośnie dajemy się nabrać. Reklama była, jest i będzie wszechobecna w każdym możliwym i niemożliwym miejscu, będzie atakować wszelkie dostępne zmysły, drażniąc, irytując, z rzadka tylko śmiesząc. A szkoda, śmieszne reklamy są skuteczniejsze.