17 listopada 2014

Historyjki w temacie dnia codziennego...



                       Jak ktoś ma zbyt wczesny rok produkcji i spory przebieg na liczniku, to musi (niestety), co jakiś czas na medyczny kanał stawać i sprawozdanie z tak zwanego samopoczucia rzetelne złożyć. Za kilka miesięcy przypada kolejna kontrola u kolejnego specjalisty, więc chcąc nie chcąc podreptałam do przychodni, żeby zaklepać sobie jakiś realny termin.
Odstałam ile trzeba w kolejce do rejestracji i grzecznie proszę panienkę z okienka o zapisanie mnie do lekarza, a panienka na to, że do neurologa rejestrują tylko i wyłącznie telefonicznie.
- a nie może mnie pani zapisać skoro już tu jestem? - zapytałam odruchowo
- nie! - warknęła panienka i koniec rozmowy
Nie, to nie. Przesunęłam się dwa kroki w bok i nie spuszczając oczu z warczącej pannicy wyjęłam telefon i dzwonię do niej, bo jednak na wizycie lekarskiej mi zależy. Panienka telefon odebrała po kilku sygnałach i co usłyszałam w odpowiedzi na moją telefoniczną prośbę o ustalenie terminu wizyty:
- rejestracja w środy i piątki tylko od 9.00 do 10.00 – był wtorek i trzy minuty po godzinie dziesiątej
    Neurolog mi się wściekł ale widok głupiej miny panienki rozmawiającej ze mną telefonicznie przez rejestracyjną szybę spowodował atak śmiechu do łez i usmarkania włącznie, i taka śmiechowo załzawiona poczęłam realizować kolejny punkt ustalonego na ten dzień planu, czyli udałam się do miejscowej agendy PZU celem wyjaśnienia ubezpieczeniowych pierepałek nie całkiem dla mnie zrozumiałych. Jako pracownik samorządowy jestem objęta ubezpieczeniem grupowym z jakimiś dodatkowymi bonusami i za pobyt w szpitalu należy mi się ubezpieczeniowa premia, czy może nagroda za przeżycie, w każdym razie pieniądze żywą gotówką z moich własnych, rodzonych składek. Ale PZU miało wątpliwości, co do czasu mojej bytności na tak zwanym oddziale intensywnej opieki, bo jakoś tak za krótko chyba tam leżałam.
Rozmowa z panią od ubezpieczeń wyglądała mniej więcej tak:

- odszkodowanie za intensywną terapię wypłacamy jak pacjent leży tam minimum dobę – autorytatywnie stwierdziła „ubezpieczeniówka” - a pani leżała tylko 26 godzin

- czyli wszystko się zgadza – uśmiechnęłam się miło

- nic się nie zgadza, bo pani leżała ponad 24 godziny – pani zgłosiła pretensję

- czyli ponad dobę – ciągle nie bardzo rozumiałam, o co chodzi kobiecie, która na pierwszy rzut oka wyglądała całkiem normalnie

- nie ponad dobę, tylko 26 godzin – upierała się kobieta

- no, ale 26 godzin to jest więcej niż doba - grzecznie podpowiedziałam

- ja chyba wiem lepiej co, to jest doba i ile  godzin ma, a jakby pani leżała 48, to nie byłoby problemu z pani świadczeniem, a tak to nie wiadomo jak te 26 podzielić – zostałam ostro zganiona przez ubezpieczeniowe bóstwo

- to niech pani doda te 26 do 48, podzieli przez 24 i wszystko będzie grało – już nie wytrzymałam i po raz kolejny tego dnia popłakałam się ze śmiechu.

       A pani ubezpieczeniowo bardzo ważna na koniec groźnie mnie postraszyła, że tu nie ma się z czego śmiać, bo oni te 26 godzin dokładnie prześwietlą i mogę wcale nie dostać całych 45 zł odszkodowania, bo doba jest doba i nie ma inaczej! Faktycznie! Strach się bać! Majątek stracę przez głupie pomysły leżenia na OIOM-ie w niewymiarowym dla PZU czasie, a jak powszechnie wiadomo - doba jest doba!
     Natychmiast po wyjściu z tej czarownej instytucji zapytałam pierwszą napotkaną na ulicy osobę ile godzin ma ta cholerna doba, bo Bóg mi świadkiem, że po rozmowie z panią „ubezpieczeniówką” mocno zwątpiłam we własny intelekt wrodzony oraz wiedzę nabytą.
Mina faceta, któremu zadałam to pytanie – bezcenna.
      Od razu przypomniałam sobie, jak kilka lat temu zostałam w trybie pilnym i natychmiastowym zawezwania do ZUS-u  celem wyjaśnienia nieścisłości w druku WUA, MUA albo SRUA. Dokładnie nie wiem, bo zusowskich papierów nie jestem wstanie ogarnąć. W pisemnym zaproszeniu stało jak byk, że moje niestawiennictwo zaowocuje ciężkimi karami z galerami włącznie, zsyłki na Sybir nie wyłączając. Żeby było śmieszniej następnego dnia dostałam wezwanie do Urzędu Skarbowego. Też pilne i też groźne. Akurat była zima, czekałam na kolejną operację kręgosłupa, chodzenie jako takie do przyjemności nie należało, i co tu dużo mówić, nawet o kulach chodziło się niemrawo oraz mocno  boleśnie. Pomyślałam, że spróbuję telefonicznie dowiedzieć się o co  właściwie chodzi, bo z otrzymanych listownie  treści niewiele dało się zrozumieć. Pani w ZUS-e w ogóle nie chciała ze mną gadać uparcie twierdząc, że muszę osobiście stawić się na wezwanie i nie ma zmiłuj. Podobnie było z Urzędem Skarbowym, mam stawić się i już! Z dowodem osobistym w zębach. Jak mus, to mus. Zebrałam się w sobie i poszłam. W ZUS-ie najpierw odczekałam godzinę na bezdurno, potem przez dwadzieścia minut usiłowałam zrozumieć czego ode mnie chce pani urzędniczka. Gadałyśmy jak gęś z prosięciem, ona o brakach, ja o rozumie. W sensie, że nie rozumiem co do mnie mówi. Każde słowo z osobna i owszem, ale złożone do kupy stanowiły dla mnie całkowicie niezrozumiały, urzędniczy bełkot. W końcu okazało się, że ponieważ zmieniłam dowód osobisty koniecznym jest uzupełnienie odpowiedniej rubryczki w urzędowych aktach, bo zmienił się  numer i seria dowodu! I po to zostałam wezwana! Jakbym nie mogła tych kilku cyferek podać  przez telefon! 
   Totalnie ogłuszona pojechałam do US, gdzie ledwo po czterdziestu minutach czekania na audiencję u kolejnej pani urzędniczki dowiedziałam się (po obejrzeniu mojego dowodu), że mogę spadać w podrygach, bo to wcale nie o mnie tym razem chodziło. Zbieżność nazwisk i drobna pomyłka w adresie. Gwoli ścisłości – nawet śladowego „przepraszam” nie usłyszałam. A co se będzie urzędnicza bździuna takim ekstraordynaryjnym słowem gębę wycierać!

2 komentarze: