Jak ktoś ma zbyt
wczesny rok produkcji i spory przebieg na liczniku, to musi (niestety), co
jakiś czas na medyczny kanał stawać i sprawozdanie z tak zwanego samopoczucia
rzetelne złożyć. Za kilka miesięcy przypada kolejna kontrola u kolejnego
specjalisty, więc chcąc nie chcąc podreptałam do przychodni, żeby zaklepać
sobie jakiś realny termin.
Odstałam ile trzeba w
kolejce do rejestracji i grzecznie proszę panienkę z okienka o zapisanie mnie
do lekarza, a panienka na to, że do neurologa rejestrują tylko i wyłącznie
telefonicznie.
- a
nie może mnie pani zapisać skoro już tu jestem? - zapytałam odruchowo
- nie!
- warknęła panienka i koniec rozmowy
Nie, to nie.
Przesunęłam się dwa kroki w bok i nie spuszczając oczu z warczącej pannicy
wyjęłam telefon i dzwonię do niej, bo jednak na wizycie lekarskiej mi zależy.
Panienka telefon odebrała po kilku sygnałach i co usłyszałam w odpowiedzi na
moją telefoniczną prośbę o ustalenie terminu wizyty:
- rejestracja
w środy i piątki tylko od 9.00 do 10.00 – był wtorek i trzy minuty po godzinie
dziesiątej
Neurolog mi się
wściekł ale widok głupiej miny panienki rozmawiającej ze mną telefonicznie
przez rejestracyjną szybę spowodował atak śmiechu do łez i usmarkania włącznie,
i taka śmiechowo załzawiona poczęłam realizować kolejny punkt ustalonego na ten
dzień planu, czyli udałam się do miejscowej agendy PZU celem wyjaśnienia
ubezpieczeniowych pierepałek nie całkiem dla mnie zrozumiałych. Jako pracownik
samorządowy jestem objęta ubezpieczeniem grupowym z jakimiś dodatkowymi
bonusami i za pobyt w szpitalu należy mi się ubezpieczeniowa premia, czy może
nagroda za przeżycie, w każdym razie pieniądze żywą gotówką z moich własnych,
rodzonych składek. Ale PZU miało wątpliwości, co do czasu mojej bytności na tak
zwanym oddziale intensywnej opieki, bo jakoś tak za krótko chyba tam leżałam.
Rozmowa z panią od ubezpieczeń wyglądała mniej więcej tak:
Rozmowa z panią od ubezpieczeń wyglądała mniej więcej tak:
- odszkodowanie
za intensywną terapię wypłacamy jak pacjent leży tam minimum dobę –
autorytatywnie stwierdziła „ubezpieczeniówka” - a pani leżała tylko 26 godzin
- czyli
wszystko się zgadza – uśmiechnęłam się miło
- nic
się nie zgadza, bo pani leżała ponad 24 godziny – pani zgłosiła pretensję
- czyli
ponad dobę – ciągle nie bardzo rozumiałam, o co chodzi kobiecie, która na
pierwszy rzut oka wyglądała całkiem normalnie
- nie
ponad dobę, tylko 26 godzin – upierała się kobieta
- no,
ale 26 godzin to jest więcej niż doba - grzecznie podpowiedziałam
- ja
chyba wiem lepiej co, to jest doba i ile godzin ma, a jakby pani leżała 48, to nie
byłoby problemu z pani świadczeniem, a tak to nie wiadomo jak te 26 podzielić –
zostałam ostro zganiona przez ubezpieczeniowe bóstwo
- to
niech pani doda te 26 do 48, podzieli przez 24 i wszystko będzie grało – już
nie wytrzymałam i po raz kolejny tego dnia popłakałam się ze śmiechu.
A pani ubezpieczeniowo bardzo ważna na koniec groźnie
mnie postraszyła, że tu nie ma się z czego śmiać, bo oni te 26 godzin dokładnie
prześwietlą i mogę wcale nie dostać całych 45 zł odszkodowania, bo doba jest doba
i nie ma inaczej! Faktycznie! Strach się bać! Majątek stracę przez głupie
pomysły leżenia na OIOM-ie w niewymiarowym dla PZU czasie, a jak powszechnie
wiadomo - doba jest doba!
Natychmiast po wyjściu z tej czarownej instytucji zapytałam pierwszą napotkaną na ulicy osobę ile godzin ma ta cholerna doba, bo Bóg mi świadkiem, że po rozmowie z panią „ubezpieczeniówką” mocno zwątpiłam we własny intelekt wrodzony oraz wiedzę nabytą.
Mina faceta, któremu zadałam to pytanie – bezcenna.
Natychmiast po wyjściu z tej czarownej instytucji zapytałam pierwszą napotkaną na ulicy osobę ile godzin ma ta cholerna doba, bo Bóg mi świadkiem, że po rozmowie z panią „ubezpieczeniówką” mocno zwątpiłam we własny intelekt wrodzony oraz wiedzę nabytą.
Mina faceta, któremu zadałam to pytanie – bezcenna.
Od razu przypomniałam sobie, jak kilka lat temu
zostałam w trybie pilnym i natychmiastowym zawezwania do ZUS-u celem wyjaśnienia nieścisłości w druku WUA,
MUA albo SRUA. Dokładnie nie wiem, bo zusowskich papierów nie jestem wstanie
ogarnąć. W pisemnym zaproszeniu stało jak byk, że moje niestawiennictwo
zaowocuje ciężkimi karami z galerami włącznie, zsyłki na Sybir nie wyłączając.
Żeby było śmieszniej następnego dnia dostałam wezwanie do Urzędu Skarbowego.
Też pilne i też groźne. Akurat była zima, czekałam na kolejną operację
kręgosłupa, chodzenie jako takie do przyjemności nie należało, i co tu dużo
mówić, nawet o kulach chodziło się niemrawo oraz mocno boleśnie. Pomyślałam, że spróbuję telefonicznie
dowiedzieć się o co właściwie chodzi, bo
z otrzymanych listownie treści niewiele
dało się zrozumieć. Pani w ZUS-e w ogóle nie chciała ze mną gadać uparcie
twierdząc, że muszę osobiście stawić się na wezwanie i nie ma zmiłuj. Podobnie
było z Urzędem Skarbowym, mam stawić się i już! Z dowodem osobistym w zębach. Jak
mus, to mus. Zebrałam się w sobie i poszłam. W ZUS-ie najpierw odczekałam
godzinę na bezdurno, potem przez dwadzieścia minut usiłowałam zrozumieć czego
ode mnie chce pani urzędniczka. Gadałyśmy jak gęś z prosięciem, ona o brakach,
ja o rozumie. W sensie, że nie rozumiem co do mnie mówi. Każde słowo z osobna i
owszem, ale złożone do kupy stanowiły dla mnie całkowicie niezrozumiały,
urzędniczy bełkot. W końcu okazało się, że ponieważ zmieniłam dowód osobisty
koniecznym jest uzupełnienie odpowiedniej rubryczki w urzędowych aktach, bo
zmienił się numer i seria dowodu! I po
to zostałam wezwana! Jakbym nie mogła tych kilku cyferek podać przez telefon!
Totalnie ogłuszona pojechałam do US, gdzie ledwo po czterdziestu minutach
czekania na audiencję u kolejnej pani urzędniczki dowiedziałam się (po obejrzeniu
mojego dowodu), że mogę spadać w podrygach, bo to wcale nie o mnie tym razem chodziło.
Zbieżność nazwisk i drobna pomyłka w adresie. Gwoli ścisłości – nawet śladowego
„przepraszam” nie usłyszałam. A co se będzie urzędnicza bździuna takim ekstraordynaryjnym słowem
gębę wycierać!
Mają talent co?? Widać nudzą się w tych urzędach.
OdpowiedzUsuńzależy jaki urząd i gdzie
OdpowiedzUsuń