Poniedziałek.
Pierwszy dzień w pracy po dłuuugiej nieobecności nie zawiódł moich oczekiwań i
od pierwszych chwil tryskał fajerwerkami
niczym architektonicznie zmutowana
fontanna ze snu nawiedzonego futurysty. Już na dzień dobry okazało się, że moje
biurko zostało zaanektowane przez Taką Jedną z instancji nadrzędnej, która w ramach akcji cyfryzacji powiatu od
dwóch tygodni żeruje na Młodym. W sensie, że „współpracuje twórczo i zabójczo”
tworząc podwaliny internetowej edukacji wsiowego społeczeństwa przy jednoczesnej i bardzo skutecznej eliminacji
komputerowego analfabetyzmu. Nie powiem, z lekka mnie to zdegustowało, bo jakby
nie patrzeć od lat byłam i jestem emocjonalnie związana z tym biurkiem i nie
jedno razem żeśmy przeszli. A tu bajzel, jak na ruskim straganie po promocji
staników! Datownika nie ma, zszywacza nie ma, blat sponiewierany, dziurkacz sflekowany
na ostro, a w szufladach cudze barachło panoszy się bezczelnie. Pedanteria
nigdy nie była moją przyjaciółką, ale takiej stajni Augiasza nawet ja nie
zniosę.
Ledwo ogarnęłam własne stanowisko pracy doprowadzając je do jako takiej
używalności, a już „szefuniek” zapragnął mnie widzieć celem wygłoszenia
okolicznościowego spiczu „po linii i na temat”. Poleciałam ochoczo ciekawa
bardzo, co też usłyszę na powitanie i od razu zostałam potraktowana wyjątkowej
urody komplementem, po którym normalnej kobiecie dobre samopoczucie natychmiast
szlag by trafił przynajmniej do końca dnia. Ale ja, jako jednostka normalna
inaczej tylko odpyskowałam grzecznie równie sympatyczną wiązanką. Najbardziej
rozśmieszył mnie zakaz „szefuńcia” zabraniający mi absolutnego latania po
piętrach. Skoro taki troskliwy, to po kiego wafla wzywał do siebie zamiast
zejść do mnie na parter?
Potem już dzień
leciał jak z propellerem i ledwo wyrabiałam na zakrętach nie mając nawet czasu
podrapać się tu i ówdzie. Zwłaszcza ówdzie swędziało upiornie, bo durne
sumienie co i raz przypominało, że gdybym nie gnuśniała na lekarskim
zwolnieniu, to byłoby zgoła inaczej. Pieszczot zdrowotnych się mnie zachciało,
to i mam za swoje!
Na koniec dniówki pojawił się petent płci
trudnej do określenia. Nie mogłam ogarnąć czy siedzi przede mną zniewieściały mężczyzna
czy może potężnie zmężniała niewiasta. W dodatku jednostka ludzka płci
niewiadomej mówiła dość specyficznie i musiałam mocno sprężyć sprężynki żeby
nadążyć za tokiem jej myślenia. Własną osobę określała mianem „temuj”, a do
mnie zwracała się „łyna” i koniecznie chciała dostać dofinansowanie na sanie.
Takie „żeby „kuńcuka zaprzężyć, bo zima idzie, a kto to widział żeby temuj po
zaspach piechty smyrgał, więc niech łyna cuś wymyśli, co by dobry piniądz był
temujowi dany”. Słuchałam wywodów „temuja” jak świnia grzmotu cała zastygła w zachwycie. Szkoda, że dla takiego
„temuja” nijak żadnych pieniędzy wyskrobać się nie da. Z duszy, z serca
chciałabym żeby dostał te swoje sanie i po zaspach piechty smyrgać nie musiał.
Jeszcze
nie zdążyłam otrząsnąć się z „temujowego” uroku, a tu przed biurkiem staje
dzieciaczek rumiany od mrozu niczym
rajskie jabłuszko i śmiejąc się szczerbato, (ale czarująco!) pyta ufnie i radośnie:
- będziesz moim
koleżankiem?
Wymiękłam do imentu,
gruntownie i z kretesem!
Rewelacja!! więc widzę,że wracasz do siebie,lubię to:))
OdpowiedzUsuń