1 grudnia 2014

O „temuju”, co koleżankiem nie został…



           Poniedziałek. Pierwszy dzień w pracy po dłuuugiej nieobecności nie zawiódł moich oczekiwań i od pierwszych chwil tryskał  fajerwerkami  niczym architektonicznie zmutowana fontanna ze snu nawiedzonego futurysty. Już na dzień dobry okazało się, że moje biurko zostało zaanektowane przez Taką Jedną z instancji nadrzędnej,  która w ramach akcji cyfryzacji powiatu od dwóch tygodni żeruje na Młodym. W sensie, że „współpracuje twórczo i zabójczo” tworząc podwaliny internetowej edukacji wsiowego społeczeństwa  przy jednoczesnej i bardzo skutecznej eliminacji komputerowego analfabetyzmu. Nie powiem, z lekka mnie to zdegustowało, bo jakby nie patrzeć od lat byłam i jestem emocjonalnie związana z tym biurkiem i nie jedno razem żeśmy przeszli. A tu bajzel, jak na ruskim straganie po promocji staników! Datownika nie ma, zszywacza nie ma, blat sponiewierany, dziurkacz sflekowany na ostro, a w szufladach cudze barachło panoszy się bezczelnie. Pedanteria nigdy nie była moją przyjaciółką, ale takiej stajni Augiasza nawet ja nie zniosę.    
         Ledwo ogarnęłam własne stanowisko pracy doprowadzając je do jako takiej używalności, a już „szefuniek” zapragnął mnie widzieć celem wygłoszenia okolicznościowego spiczu „po linii i na temat”. Poleciałam ochoczo ciekawa bardzo, co też usłyszę na powitanie i od razu zostałam potraktowana wyjątkowej urody komplementem, po którym normalnej kobiecie dobre samopoczucie natychmiast szlag by trafił przynajmniej do końca dnia. Ale ja, jako jednostka normalna inaczej tylko odpyskowałam grzecznie równie sympatyczną wiązanką. Najbardziej rozśmieszył mnie zakaz „szefuńcia” zabraniający mi absolutnego latania po piętrach. Skoro taki troskliwy, to po kiego wafla wzywał do siebie zamiast zejść do mnie na parter?
      Potem już dzień leciał jak z propellerem i ledwo wyrabiałam na zakrętach nie mając nawet czasu podrapać się tu i ówdzie. Zwłaszcza ówdzie swędziało upiornie, bo durne sumienie co i raz przypominało, że gdybym nie gnuśniała na lekarskim zwolnieniu, to byłoby zgoła inaczej. Pieszczot zdrowotnych się mnie zachciało, to i mam za swoje!
       Na koniec dniówki pojawił się petent płci trudnej do określenia. Nie mogłam ogarnąć czy siedzi przede mną zniewieściały mężczyzna czy może potężnie zmężniała niewiasta. W dodatku jednostka ludzka płci niewiadomej mówiła dość specyficznie i musiałam mocno sprężyć sprężynki żeby nadążyć za tokiem jej myślenia. Własną osobę określała mianem „temuj”, a do mnie zwracała się „łyna” i koniecznie chciała dostać dofinansowanie na sanie. Takie „żeby „kuńcuka zaprzężyć, bo zima idzie, a kto to widział żeby temuj po zaspach piechty smyrgał, więc niech łyna cuś wymyśli, co by dobry piniądz był temujowi dany”. Słuchałam wywodów „temuja” jak świnia grzmotu  cała zastygła w zachwycie. Szkoda, że dla takiego „temuja” nijak żadnych pieniędzy wyskrobać się nie da. Z duszy, z serca chciałabym żeby dostał te swoje sanie i po zaspach piechty smyrgać nie musiał.
         Jeszcze nie zdążyłam otrząsnąć się z „temujowego” uroku, a tu przed biurkiem staje dzieciaczek  rumiany od mrozu niczym rajskie jabłuszko i śmiejąc się szczerbato, (ale czarująco!)  pyta ufnie i radośnie:
- będziesz moim koleżankiem?
Wymiękłam do imentu, gruntownie i z kretesem!

1 komentarz: