Wichura
Aleksandra dopiero zapowiedziała wizytę, a już wieje jakby czarci piekło
wietrzyli. Nad ranem poczułam, że coś
jest mocno „nie teges”, więc na wszelki wypadek do glukozowałam się dwiema
łyżeczkami miodu i wsparłam prochem przeciw bólowym, ale niewiele pomogło. Rano
moje osobiste ciśnienie fruwało radośnie
na wysokości komina, a żelazna obręcz coraz bardziej uciskała skronie.
Udając sama
przed sobą, że ależ gdzież tam, nic mi nie jest w skąpo radosnych podrygach
powędrowałam do pracy, aczkolwiek ktoś
patrzący na te podskoki z boku mógłby odnieść całkiem odwrotne wrażenie. Niestety
upierdliwa polymialgia coraz częściej daje znać o sobie i mój sposób poruszania
czasami wygląda dość osobliwie. Kaczo-końskie chasse połączone z pas de baque
drobnego pijaczka utykającego na obie nogi na raz. No, ale co ja na to mogę, że
moje kończyny dolne mają wyjątkowo głębokie życie wewnętrzne, zewnętrzne
zresztą też do płytkich nie należy.
W pracy, jak to w pracy, roboty wyżej kapelusza i należałoby
sprężyć się bodaj odrobinę, a tu samo tak zwane poczucie figla płata niemiłego.
Podłe ciśnienie, najwyraźniej znudzone
fruwaniem bez żadnego uprzedzenia gruchnęło w dół i zaległo na poziomie
podłogi. Oddychać ciężko, w uszach szumią wszystkie morza i oceany świata, w
głowie kamienne wodospady,a po plecach latają stada znerwicowanych mrówek. W tej kategorii wiekowo-wagowej nie jest to niczym dziwnym, bo jakby nie
patrzeć termin gwarancji dawno przecież minął, a nowych części do mojego
rocznika niestety nie produkują. Co prawda serwis techniczny mam zapewniony, i
co rusz jakiś konował na kanał medyczny mnie wrzuca, maniacko sprawdzając czy
mi się kolejna śrubka nie obluzowała albo styki nie przepaliły. Ale nawet
najlepsze serwisowanie dobrego samopoczucia nie gwarantuje, zwłaszcza gdy
pogoda w ciężką deprechę popada, a Oleśka świszczącym wiatrem dołuje.
Twardo
postanowiłam, że się nie dam! Mogłam sobie postanawiać do upojenia, a i tak nic
mi z tego nie wyszło. W pewnym momencie sufit zamienił się miejscami z podłogą,
ściany jakby zafalowały i już wiedziałam, że bez fachowej medycyny raczej się
nie obejdzie. Na szczęście obok orzekała zaprzyjaźniona lekarka, więc ratować
było komu. Już wstępne czynności medyczne dały pożądany rezultat i świat trochę
znormalniał. Ale tylko trochę. Na lekowych oparach dotrwałam do feierabendu i
jako ten żółw poruszający się w tempie wystarczającym do upolowania sałaty, w
trymiga pomknęłam do domu.
Myjąc ręce nieopatrznie spojrzałam w lustro i
pomyślałam, że Bóg faktycznie ma ogromne poczucie humoru oraz śmiać się bardzo
lubi. Zobaczyłam jednostkę ludzką, prawdopodobnie płci kobiecej, dość wątłej konduity
zdrowotnej, „naćpaną” po wręby środkami przeciwbólowymi, ze szczękościskiem
będącym nieudolną imitacją uśmiechu zadowolonej z życia idiotki, poruszającą
się przestrzennie w paralitycznych podrygach i wyglądająca jak prawie całkiem
żywe zombie. Po prostu cud, miód i pistacje! Ale gdyby tak dołożyć tego i
owego, to i „Mam talent” mogłabym wygrać w kategorii: ciekawostka
medyczno-przyrodnicza:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz