10 grudnia 2014

Ciśnieniowa siupryza Oleśki...




           Wichura Aleksandra dopiero zapowiedziała wizytę, a już wieje jakby czarci piekło wietrzyli.  Nad ranem poczułam, że coś jest mocno „nie teges”, więc na wszelki wypadek do glukozowałam się dwiema łyżeczkami miodu i wsparłam prochem przeciw bólowym, ale niewiele pomogło. Rano moje osobiste ciśnienie fruwało  radośnie na wysokości komina, a żelazna obręcz coraz bardziej uciskała skronie. 
        Udając sama przed sobą, że ależ gdzież tam, nic mi nie jest w skąpo radosnych podrygach powędrowałam do pracy, aczkolwiek ktoś patrzący na te podskoki z boku mógłby odnieść całkiem odwrotne wrażenie. Niestety upierdliwa polymialgia coraz częściej daje znać o sobie i mój sposób poruszania czasami wygląda dość osobliwie. Kaczo-końskie chasse połączone z pas de baque drobnego pijaczka utykającego na obie nogi na raz. No, ale co ja na to mogę, że moje kończyny dolne mają wyjątkowo głębokie życie wewnętrzne, zewnętrzne zresztą też do płytkich nie należy.   
     W pracy, jak to w  pracy, roboty wyżej kapelusza i należałoby sprężyć się bodaj odrobinę, a tu samo tak zwane poczucie figla płata niemiłego.  Podłe ciśnienie, najwyraźniej znudzone fruwaniem bez żadnego uprzedzenia gruchnęło w dół i zaległo na poziomie podłogi. Oddychać ciężko, w uszach szumią wszystkie morza i oceany świata, w głowie kamienne wodospady,a po plecach latają stada znerwicowanych mrówek.  W tej kategorii wiekowo-wagowej  nie jest to niczym dziwnym, bo jakby nie patrzeć termin gwarancji dawno przecież minął, a nowych części do mojego rocznika niestety nie produkują. Co prawda serwis techniczny mam zapewniony, i co rusz jakiś konował na kanał medyczny mnie wrzuca, maniacko sprawdzając czy mi się kolejna śrubka nie obluzowała albo styki nie przepaliły. Ale nawet najlepsze serwisowanie dobrego samopoczucia nie gwarantuje, zwłaszcza gdy pogoda w ciężką deprechę popada, a Oleśka świszczącym wiatrem dołuje. 
     Twardo postanowiłam, że się nie dam! Mogłam sobie postanawiać do upojenia, a i tak nic mi z tego nie wyszło. W pewnym momencie sufit zamienił się miejscami z podłogą, ściany jakby zafalowały i już wiedziałam, że bez fachowej medycyny raczej się nie obejdzie. Na szczęście obok orzekała zaprzyjaźniona lekarka, więc ratować było komu. Już wstępne czynności medyczne dały pożądany rezultat i świat trochę znormalniał. Ale tylko trochę. Na lekowych oparach dotrwałam do feierabendu i jako ten żółw poruszający się w tempie wystarczającym do upolowania sałaty, w trymiga pomknęłam do domu. 
     Myjąc ręce nieopatrznie spojrzałam w lustro i pomyślałam, że Bóg faktycznie ma ogromne poczucie humoru oraz śmiać się bardzo lubi. Zobaczyłam jednostkę ludzką, prawdopodobnie płci kobiecej, dość wątłej konduity zdrowotnej, „naćpaną” po wręby środkami przeciwbólowymi, ze szczękościskiem będącym nieudolną imitacją uśmiechu zadowolonej z życia idiotki, poruszającą się przestrzennie w paralitycznych podrygach i wyglądająca jak prawie całkiem żywe zombie. Po prostu cud, miód i pistacje! Ale gdyby tak dołożyć tego i owego, to i „Mam talent” mogłabym wygrać w kategorii: ciekawostka medyczno-przyrodnicza:-)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz