Przedświąteczny
amok na ostatnim wirażu. Markety i „sieciówki” prześcigają się w promocjach i innych
wyprzedażach , a ludzie z obłędem w oku biegają od stoiska do stoiska za
złudnym mirażem obniżonych cen. Przez ostatnie dni tłumy walczyły w Lidlu o
porcjowanego karpia wątpliwej świeżości, w Biedronce o kurczaki z przeceny,
a kwaśne i nadpsute mandarynki szły jak
woda z Lichenia.
I my pojechaliśmy dzisiaj po zakupy celem nabycia przede wszystkim świeżej ryby, a przy okazji paru innych drobiazgów. W sklepie rybnym ludzi prawie wcale, a ryb wszelakich ile kto chce, i jakie chce. W ulubionym warzywniaku świeże i dorodne owoce po przystępnych cenach i bez deptania po butach. A tuż obok w Biedronce nerwowo kłębiąca się tłuszcza przypuszczająca szturm na kolejną „okazyjną promocję”, bodajże tym razem dziecięcych zabawek, a może winogron po 4,5?
Wracając do domu przejechaliśmy tranzytem przez hipermarket, w którym kupuję ulubione jogurty i wyjątkowo smaczne, a niedrogie sushi. Tym razem japońszczyznę darowałam sobie bez bólu wrzucając do koszyka mleko, jajka, żółty ser i kilka pomniejszych pierdółek. Zgodnie z listą z resztą.
Stojąc w ogonku do kasy z niedowierzaniem patrzyłam na wózki innych klientów, przy których nasz wyglądał nad wyraz ubożuchno. Wyładowane po wręby zgrzewkami soków, napojów, mąką, cukrem, baniakami oleju, paletami jogurtów i śmietany jako żywo nasuwały nieodparcie wizję końca świata albo jakiegoś innego kataklizmu, epidemii cholery nie wyłączając. Zapasy jak dla pułku wojska, na co najmniej pół roku. A może zaopatrzenie dla kilku okolicznych wsi i przysiółków? I żebym tydzień myślała i tak nie zgadnę dlaczego przed świętami ludzie popadają w szał hurtowych zakupów.
To samo dotyczy świątecznych specjałów. Sądząc z opowieści moich koleżanek w czasie Bożego Narodzenia zamierzają gościć u siebie całą bliższą i dalszą rodzinę, wszystkich przyjaciół, znajomych, sąsiadów i każdego, kto się nawinie. No, bo jak inaczej wytłumaczyć sagany bigosu, pierogi lepione na setki, kilogramy mięcha, wiadra sałatek oraz niezliczoną ilość ciast, ciasteczek i innych delicji? Z doświadczenia wiem, że takie świąteczne wizyty właściwie sprowadzają się do namolnej zachęty – „a spróbuj jeszcze tego”, wymiany przepisów, porównywania która sałatka smaczniejsza i czyj pasztet delikatniejszy. A potem wzdęcia, kolki i zaparcia jakbyśmy nie wiedzieli, że nie można zjeść dwóch obiadów na jeden raz.
Po dwóch dniach świętowania na jedzenie patrzymy ze wstrętem i obiecujemy sobie, że nigdy więcej nie będziemy się tak zaharowywać, że w następnym roku zrobimy wszystkiego o połowę mniej i nie damy się zwariować skąd inąd pięknej tradycji - zastaw się, a postaw się. A potem co? Wyrzucaj? Nasi przodkowie z reguły wywodzili się z rodzin wielodzietnych tudzież dysponowali liczną służbą i okolicznym biedajstwem, więc problem jedzeniowych nadwyżek rozwiązywał się niejako sam. Może zamiast szykować kolejną wersję sałatki, którą po świętach chyłkiem wyrzucimy na śmietnik podzielmy się tym, co już mamy z tymi, którzy mają tak mało.
I my pojechaliśmy dzisiaj po zakupy celem nabycia przede wszystkim świeżej ryby, a przy okazji paru innych drobiazgów. W sklepie rybnym ludzi prawie wcale, a ryb wszelakich ile kto chce, i jakie chce. W ulubionym warzywniaku świeże i dorodne owoce po przystępnych cenach i bez deptania po butach. A tuż obok w Biedronce nerwowo kłębiąca się tłuszcza przypuszczająca szturm na kolejną „okazyjną promocję”, bodajże tym razem dziecięcych zabawek, a może winogron po 4,5?
Wracając do domu przejechaliśmy tranzytem przez hipermarket, w którym kupuję ulubione jogurty i wyjątkowo smaczne, a niedrogie sushi. Tym razem japońszczyznę darowałam sobie bez bólu wrzucając do koszyka mleko, jajka, żółty ser i kilka pomniejszych pierdółek. Zgodnie z listą z resztą.
Stojąc w ogonku do kasy z niedowierzaniem patrzyłam na wózki innych klientów, przy których nasz wyglądał nad wyraz ubożuchno. Wyładowane po wręby zgrzewkami soków, napojów, mąką, cukrem, baniakami oleju, paletami jogurtów i śmietany jako żywo nasuwały nieodparcie wizję końca świata albo jakiegoś innego kataklizmu, epidemii cholery nie wyłączając. Zapasy jak dla pułku wojska, na co najmniej pół roku. A może zaopatrzenie dla kilku okolicznych wsi i przysiółków? I żebym tydzień myślała i tak nie zgadnę dlaczego przed świętami ludzie popadają w szał hurtowych zakupów.
To samo dotyczy świątecznych specjałów. Sądząc z opowieści moich koleżanek w czasie Bożego Narodzenia zamierzają gościć u siebie całą bliższą i dalszą rodzinę, wszystkich przyjaciół, znajomych, sąsiadów i każdego, kto się nawinie. No, bo jak inaczej wytłumaczyć sagany bigosu, pierogi lepione na setki, kilogramy mięcha, wiadra sałatek oraz niezliczoną ilość ciast, ciasteczek i innych delicji? Z doświadczenia wiem, że takie świąteczne wizyty właściwie sprowadzają się do namolnej zachęty – „a spróbuj jeszcze tego”, wymiany przepisów, porównywania która sałatka smaczniejsza i czyj pasztet delikatniejszy. A potem wzdęcia, kolki i zaparcia jakbyśmy nie wiedzieli, że nie można zjeść dwóch obiadów na jeden raz.
Po dwóch dniach świętowania na jedzenie patrzymy ze wstrętem i obiecujemy sobie, że nigdy więcej nie będziemy się tak zaharowywać, że w następnym roku zrobimy wszystkiego o połowę mniej i nie damy się zwariować skąd inąd pięknej tradycji - zastaw się, a postaw się. A potem co? Wyrzucaj? Nasi przodkowie z reguły wywodzili się z rodzin wielodzietnych tudzież dysponowali liczną służbą i okolicznym biedajstwem, więc problem jedzeniowych nadwyżek rozwiązywał się niejako sam. Może zamiast szykować kolejną wersję sałatki, którą po świętach chyłkiem wyrzucimy na śmietnik podzielmy się tym, co już mamy z tymi, którzy mają tak mało.
Radośnie rozsądnych Świąt życzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz