Dni wloką się, jak gumka w
starych gaciach, a każdy dzwonek telefonu powoduje przyśpieszone bicie serca,
gwałtowny skok ciśnienia i rozbudza niepotrzebne nadzieje. Mam wrażenie, że od
jakiegoś czasu w moim żołądku mieszka wielka, oślizła ropucha, która nie
przepuści żadnej okazji żeby wcisnąć się do przełyku i wyskoczyć na zewnątrz,
ale w ostatniej chwili z niewiadomych powodów rezygnuje. Tak chyba wygląda
strach znienacka łapiący za gardło. Po każdym takim ataku popadam w coraz
większe rozdrażnienie i, co tu dużo mówić – beksowatość dla mnie samej zupełnie
niezrozumiałą. Przewalam się z fotela na kanapę, z kanapy na fotel, próbuję
zająć się czymś w miarę sensownym ale i tak, co chwilę zupełnie bez mojej woli,
a zgody tym bardziej uruchamia się sikawkowa
fontanna i beczę, jak małe dziecko, któremu zabrano ulubioną zabawkę. Misiek
bardzo starannie udaje, że niczego nie widzi ale nie zawsze mu to wychodzi i
coraz częściej ma minę skopanego basseta, którego pańcia jakieś dziwne sztuki
wyprawia, a od których normalny pies, (w tym wypadku chłop) regularnego kociokwiku
dostaje. Wczoraj po prostu „nie
strzymał” i chociaż wierzgałam czym
tylko się dało wywlókł mnie był na tak zwane łono, żebym podziwiała dziwy lasu
i nie tylko. Oraz popatrzyła na zielone, bo to podobno, tak dobrze robi na
układ nerwowy, że synapsy z punktu przestają iskrzyć na stykach i witki im
łagodnieją. I chociaż przez pierwszy kwadrans strzelałam fochami niczym rasowy
kałach, seria za serią, to jednak Kaszeba miał rację, bo ledwo wlazłam ociupinę
głębiej w las od razu złożyłam broń. Łono
leśnej fauny i flory odwaliło kawał dobrej roboty i nim minęła godzina nastrój
zwyżkował mi radykalnie. W dodatku bardzo szybko okazało się, że owe łono płodne
jest nad wyraz i całkiem nieoczekiwanie nazbieraliśmy pół siaty grzybów tudzież (pod)grzybków,
co dzisiaj zaowocowało przepysznym sosem grzybowym do zrazów. A w bonusie
dostaliśmy przedstawienie jakie urządził dzięcioł i jakieś inne ptaszydło
niewiadomego pochodzenia. Pojęcia bladego nie mam, o co ptaszory tłukły się tak
zawzięcie, ale widowisko było na miarę ornitologicznego Oskara. Dzisiaj już nie
było tak pięknie, pogoda zebździła się koncertowo, ciśnienie niemrawo pełzało po
podłodze, a telefon w tematach klinicznych milczał, jakby mu za to płacili. Nikomu
niepotrzebne łzy znowu popłynęły wartką strugą, smuteczki z kątów powyłaziły i
siedzą teraz na moim ramieniu czekając żeby je przytulić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz