9 września 2014

Smętki jesienne w leśnych ostępach grzybami pachnące…



              Dni wloką się, jak gumka w starych gaciach, a każdy dzwonek telefonu powoduje przyśpieszone bicie serca, gwałtowny skok ciśnienia i rozbudza niepotrzebne nadzieje. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu w moim żołądku mieszka wielka, oślizła ropucha, która nie przepuści żadnej okazji żeby wcisnąć się do przełyku i wyskoczyć na zewnątrz, ale w ostatniej chwili z niewiadomych powodów rezygnuje. Tak chyba wygląda strach znienacka łapiący za gardło. Po każdym takim ataku popadam w coraz większe rozdrażnienie i, co tu dużo mówić – beksowatość dla mnie samej zupełnie niezrozumiałą. Przewalam się z fotela na kanapę, z kanapy na fotel, próbuję zająć się czymś w miarę sensownym ale i tak, co chwilę zupełnie bez mojej woli, a zgody tym bardziej  uruchamia się sikawkowa fontanna i beczę, jak małe dziecko, któremu zabrano ulubioną zabawkę. Misiek bardzo starannie udaje, że niczego nie widzi ale nie zawsze mu to wychodzi i coraz częściej ma minę skopanego basseta, którego pańcia jakieś dziwne sztuki wyprawia, a od których normalny pies, (w tym wypadku chłop) regularnego kociokwiku dostaje.  Wczoraj po prostu „nie strzymał” i  chociaż wierzgałam czym tylko się dało wywlókł mnie był na tak zwane łono, żebym podziwiała dziwy lasu i nie tylko. Oraz popatrzyła na zielone, bo to podobno, tak dobrze robi na układ nerwowy, że synapsy z punktu przestają iskrzyć na stykach i witki im łagodnieją. I chociaż przez pierwszy kwadrans strzelałam fochami niczym rasowy kałach, seria za serią, to jednak Kaszeba miał rację, bo ledwo wlazłam ociupinę głębiej w las od razu złożyłam broń.  Łono leśnej fauny i flory odwaliło kawał dobrej roboty i nim minęła godzina nastrój zwyżkował mi radykalnie. W dodatku bardzo szybko okazało się, że owe łono płodne jest nad wyraz i całkiem nieoczekiwanie nazbieraliśmy pół siaty grzybów tudzież (pod)grzybków, co dzisiaj zaowocowało przepysznym sosem grzybowym do zrazów. A w bonusie dostaliśmy przedstawienie jakie urządził dzięcioł i jakieś inne ptaszydło niewiadomego pochodzenia. Pojęcia bladego nie mam, o co ptaszory tłukły się tak zawzięcie, ale widowisko było na miarę ornitologicznego Oskara. Dzisiaj już nie było tak pięknie, pogoda zebździła się koncertowo, ciśnienie niemrawo pełzało po podłodze, a telefon w tematach klinicznych milczał, jakby mu za to płacili. Nikomu niepotrzebne łzy znowu popłynęły wartką strugą, smuteczki z kątów powyłaziły i siedzą teraz na moim ramieniu czekając żeby je przytulić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz