Wczorajszy dzień
spędziłam nad wyraz rozkosznie, a mianowicie od bladego świtu szlajałam się po
różnego rodzaju przychodniach tzw. specjalistycznych celem uzyskania
odpowiednich flepów potwierdzających , iż mój tętniak może być zerżnięty w
majestacie wszelkich praw medycznych. Poradnie wysoce specjalistyczne, których „opieką”
teoretycznie jestem objęta w moim miasteczku nie stacjonują i siłą rzeczy circa
raz w miesiącu muszę przejechać te drobne 90 km do bywszego miasta
wojewódzkiego. I nazad drugie tyle na swoją prowincję. Tym razem dzięki
uprzejmości znajomych rejestratorek umówiona zostałam jednego dnia, i w jednym
miejscu z (aż!) pięcioma konowałami różnej maści i
autoramentu. Po ledwo półtoragodzinnym oczekiwaniu na pierwszy ogień poszedł hematolog, który po obejrzeniu mojej morfologii
z pełnym rozmazem najpierw wziął był złapał się za siwiejącą głowę, a zaraz potem
za pióro i nasmarowawszy coś mocno nieczytelnie na odpowiednim blankiecie czym
prędzej pożegnał mnie życząc szczęścia, zdrowia oraz innych takich tam felicytacji. Następny do
odstrzału był onkolog, który godzinowo pokrywał się z neurologiem, ale jako
jednostka w przychodnianych realiach silnie obeznana pod jednym gabinetem posadziłam
Miśka, a pod drugim siebie. Kontakt wzrokowy mieliśmy zapewniony ponieważ owe „poradnie
specjalistyczne” są potężnym molochem
umiejscowionym w jednym ze skrzydeł
szpitala. Mniej więcej wygląda to tak: wzdłuż korytarza długiego na jakieś trzy
wiorsty, po obu jego stronach mieszczą
się poszczególne gabinety lekarskie, natomiast na środku i pod ścianami ustawiono
pieruńsko niewygodne ni to krzesła, ni fotele. Ludzie czyli pacjenci, czyli z
definicji osoby słabej konduity zdrowotnej wysiadują, a raczej usiłują wysiedzieć
swoją kolejkę do pana doktora, często, gęsto zaciskając zęby i klnąc wartko pod
nosem. A ludzi chorych w tym kraju nie brakuje, więc miałam okazję poczuć się
jak w ulu podłączonym do słupa wysokiego napięcia. Szumiało, wrzało, gdzie nie
gdzie zgrzytało oraz iskrzyło. A żeby było śmieszniej okazało się, że w
gabinecie, pod którym odgniatałam sobie zadek wcale nie ten, co trzeba doktor
przyjmuje. Z powodów bliżej nieznanych nastąpiła zamiana pokojów czy też
specjalistów tyle tylko, że nikt nie raczył o tym poinformować pacjentów. Dwie godziny
psu pod ogon. To, co usłyszały ode mnie panie pielęgniarki przynależne do owych
gabinetów, a co za tym idzie odpowiedzialne za ten bajzel w żadnym razie nie
nadaje się do żadnej publikacji. Doktor
onkolog na wszelki wypadek potraktował mnie, jak osobę bardzo specjalnej
troski i bez zbędnych ceregieli wypisał, co tam trzeba. Tym czasem Misiek w
kolejce do neurologa przesunął się o trzy czy cztery madejowe krzesła bliżej
klamki i już po niespełna czterdziestu minutach miło gawędziłam z ulubionym
medykiem od synaps i innych neuronów. Potem musiałam odczekać swoje na
neurochirurga, który po oderwaniu się od stołu operacyjnego w biegu wypisał mi
skierowanie do kliniki i już całkiem spokojnie mogłam antyszambrować pod drzwiami augura w randze reumatologa.
Poszło jak po margarynie. Ledwo godzinka i byłam wolna, jak nie przymierzając dzika
świnia pekari na zakręcie. Wyprysnęłam stamtąd
niczym z katapulty szczęśliwa, że udało się załatwić wszystko od jednego kopa,
za to Misiek wyglądał tak, jakby tępym szpadlem przekopał ze dwie morgi
kamienistego nieużytku. W każdym razie oboje z wielką ulgą i nad wyraz delikatnie
umościliśmy nasze odgniecione sempiterny
w „miętkich” samochodowych fotelach. Uff…istny raj dla rzyci!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz