18 września 2014

Przychodniany praktykabl w bolesnej praktyce …



               Wczorajszy dzień spędziłam nad wyraz rozkosznie, a mianowicie od bladego świtu szlajałam się po różnego rodzaju przychodniach tzw. specjalistycznych celem uzyskania odpowiednich flepów potwierdzających , iż mój tętniak może być zerżnięty w majestacie wszelkich praw medycznych. Poradnie wysoce specjalistyczne, których „opieką” teoretycznie jestem objęta w moim miasteczku nie stacjonują i siłą rzeczy circa raz w miesiącu muszę przejechać te drobne 90 km do bywszego miasta wojewódzkiego. I nazad drugie tyle na swoją prowincję. Tym razem dzięki uprzejmości znajomych rejestratorek umówiona zostałam jednego dnia, i w jednym miejscu  z (aż!)  pięcioma konowałami różnej maści i autoramentu. Po ledwo półtoragodzinnym oczekiwaniu na pierwszy ogień poszedł  hematolog, który po obejrzeniu mojej morfologii z pełnym rozmazem  najpierw wziął był  złapał się za siwiejącą głowę, a zaraz potem za pióro i nasmarowawszy coś mocno nieczytelnie na odpowiednim blankiecie czym prędzej pożegnał mnie życząc szczęścia, zdrowia oraz innych takich tam felicytacji. Następny do odstrzału był onkolog, który godzinowo pokrywał się z neurologiem, ale jako jednostka w przychodnianych realiach silnie obeznana pod jednym gabinetem posadziłam Miśka, a pod drugim siebie. Kontakt wzrokowy mieliśmy zapewniony ponieważ owe „poradnie specjalistyczne”  są potężnym molochem umiejscowionym w jednym ze  skrzydeł szpitala. Mniej więcej wygląda to tak: wzdłuż korytarza długiego na jakieś trzy wiorsty, po obu jego stronach  mieszczą się  poszczególne gabinety lekarskie,  natomiast na środku i pod ścianami ustawiono pieruńsko niewygodne ni to krzesła, ni fotele. Ludzie czyli pacjenci, czyli z definicji osoby słabej konduity zdrowotnej wysiadują, a raczej usiłują wysiedzieć swoją kolejkę do pana doktora, często, gęsto zaciskając zęby i klnąc wartko pod nosem. A ludzi chorych w tym kraju nie brakuje, więc miałam okazję poczuć się jak w ulu podłączonym do słupa wysokiego napięcia. Szumiało, wrzało, gdzie nie gdzie zgrzytało oraz iskrzyło. A żeby było śmieszniej okazało się, że w gabinecie, pod którym odgniatałam sobie zadek wcale nie ten, co trzeba doktor przyjmuje. Z powodów bliżej nieznanych nastąpiła zamiana pokojów czy też specjalistów tyle tylko, że nikt nie raczył o tym poinformować pacjentów. Dwie godziny psu pod ogon. To, co usłyszały ode mnie panie pielęgniarki przynależne do owych gabinetów, a co za tym idzie odpowiedzialne za ten bajzel w żadnym razie nie nadaje się do żadnej publikacji. Doktor  onkolog na wszelki wypadek potraktował mnie, jak osobę bardzo specjalnej troski i bez zbędnych ceregieli wypisał, co tam trzeba. Tym czasem Misiek w kolejce do neurologa przesunął się o trzy czy cztery madejowe krzesła bliżej klamki i już po niespełna czterdziestu minutach miło gawędziłam z ulubionym medykiem od synaps i innych neuronów. Potem musiałam odczekać swoje na neurochirurga, który po oderwaniu się od stołu operacyjnego w biegu wypisał mi skierowanie do kliniki i już całkiem spokojnie mogłam antyszambrować pod drzwiami augura w randze reumatologa. Poszło jak po margarynie. Ledwo godzinka i byłam wolna, jak nie przymierzając dzika świnia pekari na zakręcie. Wyprysnęłam  stamtąd niczym z katapulty szczęśliwa, że udało się załatwić wszystko od jednego kopa, za to Misiek wyglądał tak, jakby tępym szpadlem przekopał ze dwie morgi kamienistego nieużytku. W każdym razie oboje z wielką ulgą i nad wyraz delikatnie umościliśmy nasze odgniecione  sempiterny w „miętkich” samochodowych fotelach. Uff…istny raj dla rzyci!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz