6 września 2014

Nadzieja – życiowe znieczulenie…



                                  Kiedy na początku lipca jechałam zrobić kontrolny rezonans przekonanie, że będzie to, li tylko medyczna formalność kwitło we mnie bujnym kwieciem, żeby nie powiedzieć gąszczem bez mała całym. Nie mogło być inaczej skoro poprzednie dwie angiografie wyszły wręcz wzorcowo i wszystko wskazywało na to, że moja osobista Al Kaida w postaci wrednego tętniaka została spacyfikowana raz na zawsze i nieodwołalnie. Z takim przekonaniem  pojechałam do Łeby i z lubością oddałam się urlopowej rozpuście, na dłuższą chwilę zapominając o bombie pod ciemieniem. Czas ma to do siebie, że śmiga jak struś Pędziwiatr na dopalaczach  i zanim człek zdążył się obejrzeć już sierpień stał za progiem i tupał nogami. A tupał tak wytrwale, że układając „gry plan” na najbliższe tygodnie musiałam uwzględnić odbiór rezonansowego wyniku i wizytę u specjalisty. Ciągle pełna wiary w tętniakowy happy end, nietknięta (ba, nawet nie muśnięta!) żadnym przeczuciem, odebrałam trójwymiarowe zdjęcie własnego intelektu wraz ze szczegółowym opisem tegoż. I dopiero spotkanie ze znajomym  neurochirurgiem z wielkim hukiem sprowadziło mnie na glebę. Cztery z sześciu tętniakowych szpuncików wykazało się niesubordynacją wysoce niestosowną i wypięło się na mnie totalnie, i szlag im na sprężynki. Innymi słowy tętniak zaczął „rosić na nyplu” czyli podstępnie i niesympatycznie broczyć posoką, co podobno z medycznego punktu widzenia pod każdym względem  jest nie mile widziane i podobno(?) może być niebezpieczne. Teoretycznie bezpośredniego zagrożenia życia nie ma, ale w praktyce powinnam cackać się ze sobą bardziej niż ze śmierdzącym jajem oraz:
- za wszelką cenę unikać stresu
- tudzież gwałtownych wzruszeń
- ciśnienia pilnować niczym tętniaka, tfu! oka w głowie
- broń boże nie kichać!
- nie schylać się bez potrzeby
- nie dźwigać
- i coś tam jeszcze ale już nie pamiętam  co, bo dużo tego było…
I najważniejsze przykazanie – jak najszybciej skontaktować się kliniką, która mi tego tętniaka  szpuntowała celem złożenia stosownej reklamacji, bo co prawda okres gwarancji już minął ale szkodę trzeba naprawić, co rychlej. Cóż było robić? Zawinęłam ogon pod siebie, a trzy dni później wylądowałam w poznańskiej klinice z nadzieją, że dowiem się czegoś więcej, i że będą to wieści bardziej optymistyczne. Ale cholerka, nie były. W krótkich abcugach zostałam zakwalifikowana do zabiegu z tym, że jeszcze nie wiadomo jakiego. Możliwe, że będzie kolejna embolizacja możliwe, że otworzą mi czerep i zaklipsują cholernika na amen. No, po prostu uroczo! A póki, co mam egzystować w ścisłej symbiozie z telefonem, a najlepiej dwoma, bo będą do mnie dzwonić, jak tylko zluzuje się jakieś łóżko i profesor wróci z urlopu.  Bardzo miła pani doktor przy moim nazwisku  nafajdrała czerwonego ptaszka, który przyznaję bez bicia wpędził mnie w lekki popłoch i  jakoś, tak mocno zniesmaczył, bo niby co to ma znaczyć? Na ubój zostałam przeznaczona, że już ptaszki na mnie stawiają? Czerwone w dodatku. Po powrocie do domu na wszelki wypadek udałam się w małą depresję o nieśmiałą rozpacz zahaczającą, ale na każdy dzwonek telefonu zrywam się na cztery kopyta niczym ułańska kobyła dźgana tępą ostrogą. 
I jak tu żyć panie Premierze, jak żyć?

1 komentarz:

  1. Imora trzymam za Ciebie kciuki, będzie dobrze zobaczysz. Ważne abyś w glowie miała cały czas tę pozytywną myśl.

    OdpowiedzUsuń