Kiedy na
początku lipca jechałam zrobić kontrolny rezonans przekonanie, że będzie to, li
tylko medyczna formalność kwitło we mnie bujnym kwieciem, żeby nie powiedzieć
gąszczem bez mała całym. Nie mogło być inaczej skoro poprzednie dwie
angiografie wyszły wręcz wzorcowo i wszystko wskazywało na to, że moja osobista
Al Kaida w postaci wrednego tętniaka została spacyfikowana raz na zawsze i nieodwołalnie.
Z takim przekonaniem pojechałam do Łeby
i z lubością oddałam się urlopowej rozpuście, na dłuższą chwilę zapominając o
bombie pod ciemieniem. Czas ma to do siebie, że śmiga jak struś Pędziwiatr na
dopalaczach i zanim człek zdążył się
obejrzeć już sierpień stał za progiem i tupał nogami. A tupał tak wytrwale, że
układając „gry plan” na najbliższe tygodnie musiałam uwzględnić odbiór
rezonansowego wyniku i wizytę u specjalisty. Ciągle pełna wiary w tętniakowy
happy end, nietknięta (ba, nawet nie muśnięta!) żadnym przeczuciem, odebrałam
trójwymiarowe zdjęcie własnego intelektu wraz ze szczegółowym opisem tegoż. I
dopiero spotkanie ze znajomym
neurochirurgiem z wielkim hukiem sprowadziło mnie na glebę. Cztery z
sześciu tętniakowych szpuncików wykazało się niesubordynacją wysoce niestosowną
i wypięło się na mnie totalnie, i szlag im na sprężynki. Innymi słowy tętniak
zaczął „rosić na nyplu” czyli podstępnie i niesympatycznie broczyć posoką, co
podobno z medycznego punktu widzenia pod każdym względem jest nie mile widziane i podobno(?) może być
niebezpieczne. Teoretycznie bezpośredniego zagrożenia życia nie ma, ale w
praktyce powinnam cackać się ze sobą bardziej niż ze śmierdzącym jajem oraz:
- za wszelką
cenę unikać stresu
- tudzież
gwałtownych wzruszeń
- ciśnienia
pilnować niczym tętniaka, tfu! oka w głowie
- broń boże nie
kichać!
- nie schylać
się bez potrzeby
- nie dźwigać
- i coś tam
jeszcze ale już nie pamiętam co, bo dużo
tego było…
I najważniejsze
przykazanie – jak najszybciej skontaktować się kliniką, która mi tego
tętniaka szpuntowała celem złożenia
stosownej reklamacji, bo co prawda okres gwarancji już minął ale szkodę trzeba
naprawić, co rychlej. Cóż było robić? Zawinęłam ogon pod siebie, a trzy dni
później wylądowałam w poznańskiej klinice z nadzieją, że dowiem się czegoś
więcej, i że będą to wieści bardziej optymistyczne. Ale cholerka, nie były. W
krótkich abcugach zostałam zakwalifikowana do zabiegu z tym, że jeszcze nie
wiadomo jakiego. Możliwe, że będzie kolejna embolizacja możliwe, że otworzą mi
czerep i zaklipsują cholernika na amen. No, po prostu uroczo! A póki, co mam
egzystować w ścisłej symbiozie z telefonem, a najlepiej dwoma, bo będą do mnie
dzwonić, jak tylko zluzuje się jakieś łóżko i profesor wróci z urlopu. Bardzo miła pani doktor przy moim nazwisku nafajdrała czerwonego ptaszka, który przyznaję
bez bicia wpędził mnie w lekki popłoch i jakoś, tak mocno zniesmaczył, bo niby co to ma
znaczyć? Na ubój zostałam przeznaczona, że już ptaszki na mnie stawiają? Czerwone
w dodatku. Po powrocie do domu na wszelki wypadek udałam się w małą depresję o
nieśmiałą rozpacz zahaczającą, ale na każdy dzwonek telefonu zrywam się na
cztery kopyta niczym ułańska kobyła dźgana tępą ostrogą.
I jak tu żyć panie Premierze,
jak żyć?
Imora trzymam za Ciebie kciuki, będzie dobrze zobaczysz. Ważne abyś w glowie miała cały czas tę pozytywną myśl.
OdpowiedzUsuń