23 maja 2015

O sprzedaży wiązanej niekoniecznie chcianej...



                      
                     Onegdaj robiliśmy z małżem trochę większe zakupy, bo to i proszek wziął był  „wyszedł” znienacka i papier do twarzy smętną resztką podrygiwał na rolce, a w lodówce ino światło do spółki z echem hulało po  półkach, że o pustej paterze na owoce nie wspomnę. Dziarsko wędrowaliśmy od sklepu do straganu tranzytem przez market eliminując z listy kolejne pozycje zakupowego szaleństwa, gdy nagle rzuciła się na mnie tunika ozdabiająca wybrakowany manekin ustawiony przed wejściem jakiegoś butiku. 
                 Radośnie pastelowa, w ulubionym odcieniu śliwki ze śmietaną złamanej  popielem i w dodatku w moim rozmiarze. Cud! Po prostu cud oraz konfekcyjne cudo, które zważywszy na to, że moja garderoba zdecydowanie potrzebowała odświeżającego zastrzyku pojawiło się w odpowiednim momencie za bardzo odpowiednią cenę.  Przyciągnięta niewidocznym magnesem kobiecej próżności weszłam do sklepu, który okazał się być w stanie absolutnej likwidacji i wszystko, co posiadał na wieszakach i półkach nosiło jakże sympatyczne metki „sale  – 50%”. Trzymałam w rękach upragnione wdzianko i ostro spychałam wyrzuty sumienia na samo dno kwiczącej z uciechy duszy. Wszak żadnej konfekcji na zakupowej liście nie było, ale jakże nie wykorzystać takiej okazji?! A potem pluć sobie w brodę i żałować, że się nie zgrzeszyło odstępstwem od durnych zasad i jeszcze głupszych nawyków pozornego oszczędzania? Chwilę trwało zanim przekonałam samą siebie, że raz nie zawsze, dwa razy nie często i od jednej tuniki nie grozi nam bida z nędzą, a tym bardziej przymusowa głodówka, aczkolwiek zrzucenie kilku kilogramów przyjęłabym z ochotą. 
                W czasie, gdy rozgrzeszałam się z własnej rozrzutności, małż mój ukochany wypatrzył na półce torebkę, która o dziwo! zachwyciła go od pierwszego kopa, i którą zdaniem małża absolutnie powinnam mieć. Zdziwiłam się niemożebnie, bo jak świat światem nigdy wcześniej mój mżonek nie wydzielał z siebie takiej ilości  zachwytu, no chyba, że rzecz dotyczyła broni palnej dowolnego kalibru albo ewentualnie nowej marki piwa. Kompletnie zbita z pantałyku wyraziłam ostrożną aprobatę dla torebki jako takiej, stanowczo kwestionując konieczność jej posiadania. Za duża, za ciemna i w ogóle nie w moim stylu.
- Elegancka, pojemna i kolorystycznie uniwersalna – argumentował mój małż – sam bym ją nosił!
                 Moje zdziwienie wspięło się o dwa szczebelki wyżej, bo ukochany współspacz jako częściowy daltonista odróżnia tylko kolory zdecydowane. Bardzo, bardzo zdecydowane, takie walące po oczach do bólu zębów i skrętu kiszek włącznie. Wszelkie subtelności kolorystyczne z punktu są wykluczone i w żadnym razie do niego nie przemawiają. I od razu zgadłam dlaczego owa torebka tak go urzekła, nie tyle kształtem i elegancją, co kolorami. Głęboka, kobaltowa czerń ożywiona kontrastowymi wstawkami barwy koniaku z odrobiną ochry nawet na takim kolorystycznym analfabecie musiała zrobić wrażenie i stąd ta zajadłość w temacie zakupu.
- Wszystko w niej zmieścisz! I dokumenty, i leki, małą parasolkę, a nawet służbowe A4, jak będzie trzeba – przekonywał mnie coraz goręcej, a w oczach sprzedawczyni zgroza walczyła o lepsze z zachwytem.
 Boże! Facet sam z siebie chce kupić babie torebkę, a ta jeszcze grymasi!
                  A co ja na to mogę, że nie lubię przepastnych torebek? Wolę mniejsze z dużą ilością kieszonek i przegródek, gdzie bez problemu mieszczą się wszystkie moje „niezbędniki”, w sensie scyzoryka, małych nożyczek, gazu pieprzowego, metrówki, taszki z lekami, notesu i kalendarza. Kosmetyków nie używam, inne babskie utensylia są mi nie potrzebne, a telefon i klucze noszę w kieszeni, więc na plaster mi wielka torba, w której nic znaleźć nie można?!
- Jak pozwolisz mi ją kupić, to za tunikę też zapłacę i pójdziemy do księgarni – wiedział skubany, jak mnie przekonać – tylko pozbądź się tego wyśmodruchanego torąbajła!
            No i wyszło szydło z nowej tytki! Oprócz małej torebki noszę siatkę z usztywnionego płótna, w której targam drugie śniadania, książkę na wszelki wypadek, dokumenty medyczne, składaną parasolkę i nie ukrywam - jestem z nią emocjonalnie związana. Z niewiadomych powodów moja ukochana torbo-siatka budzi w małżu odrazę, której daje wyraz na każdym kroku i przy każdej okazji. Widać mocno odstaje od jego kanonów wysublimowanego piękna i tubylczej elegancji, co może dziwić ale nie musi. 
               Koniec końców stanęło na tym, że wyraziłam niechętną zgodę na zakup kaletniczego wyrobu w wersji dwukolorowej, a pani sprzedająca będąca niewątpliwie w ciężkim szoku dodatkowo zjechała z ceny pomniejszając tym samym nie planowane rozpasanie finansowe będące nieoczekiwanie naszym udziałem. 
          Przez tydzień nowa torebka leżała na fotelu i kłuła mnie w oczy przybierając wdzięczne pozy wyjątkowo okazyjnego zakupu, kusząc przy tym ową wychwalaną przez małża praktycznością. W końcu jej uległam i muszę powiedzieć, że właściwie jest całkiem, całkiem, co prawda do nowej tuniki pasuje, jak krowie wianek, ale  ostatecznie może być. 
Jakby nie patrzeć transakcje wiązane niekoniecznie chciane mogą być całkiem udane:-)
 

1 komentarz: