Od
miesiąca walczę z piersią. Własną,
bolącą i w dodatku lewą. Z małego „nic takiego” zrobił się ostry stan
zapalny, z potężnym obrzękiem w pakiecie i bólem chwilami trudnym do
zniesienia. Nie jestem masochistką i już po pierwszej nieskutecznej próbie domowego leczenia w szybkim tempie
wylądowałam u lekarza rodzinnego, który na widok tego, co zobaczył najpierw
zaniemówił na chwilę, a zaraz potem zaordynował
antybiotyk i w krótkich abcugach
wykopał do chirurga, tak zwanego - miękkiego. Ten z kolei, nie zważając na
przekleństwa płynące z ust mych korali pierś wymacał starannie, terapię
antybiotykiem utrzymał w mocy dokładając okłady z szałwii i lodu oraz życzenia
rychłego polepszenia.
Jak powszechnie wiadomo żeby było lepiej najpierw musi
być gorzej i w moim przypadku dokładnie tak było. Lód nie zdał egzaminu, ale
antybiotyk i szałwia w końcu wzięły się do roboty i po tygodniu odetchnęłam z
nieśmiałą ulgą, że koniec mej mordęgi już blisko. Radość trwała pię dni i
zaś rozpoczęła się piersiasta „polka-galopka
z przysiadami”, tym razem dużo bardziej dotkliwsza. I znowu chirurg , SOR,
kolejny antybiotyk na zmianę z prochami przeciwbólowymi, pierś na temblaku,
okłady i nieprzespane noce. W końcu zapalony kawałek mojego biustu odpuścił na
tyle, że można było zrobić USG, oczywiście na cito, na które czekałam raptem 4
dni. Szczęśliwa jak prosiątko w deszcz pobiegłam w niemrawych podskokach do
przychodni, gdzie bardzo miły pan doktor z uroczym uśmiechem powiadomił mnie,
że moje skierowanie diabli wzięli i nie wiadomo gdzie ponieśli, więc jeśli zależy mi na badaniu, to muszę owo skierowanie
odnaleźć, czyli poszukać w rejestracji. Popatrzyłam na niego, jak głupi na
głupszego i równie uroczo, aczkolwiek zjadliwie odpowiedziałam, że ani myślę
biegać po schodach tylko dlatego, że mają tu bajzel jak na ruskim straganie po
promocji staników! O ile mnie oczy nie mylą, to na biurku pana doktora stoi
wynalazek niejakiego Bella, więc niech się nim posłuży, a panienki z
rejestracji niechaj rychło swoje zaniedbanie nadrobią, bo mogę wyjść „stych
nerf” i będzie nieprzyjemnie. Obeszło się bez awantury z przytupami, pan doktor widocznie uznał moje racje, ostro
pogonił rejestrację i w niespełna kwadrans mogliśmy przystąpić do działań
zasadniczych.
Bolało jak diabli, łzy płynęły ciurkiem, a ja ze wszystkich sił
starałam się nie pogryźć doktora, kabli i nowej głowicy. Trwało to i trwało, bo
doktor okazał się być sumiennym konowałem i ultradźwięków mi nie pożałował
sprawdzając wszystko nad wyraz dokładnie. Ale nosem kręcił i mamrotał coś
niewyraźnie, co zapewne dobrą wróżbą nie było. Na pytania odpowiadał skąpo i
bardzo dwuznacznie; „ może dalej antybiotyk, może biopsja, a może od razu skalpel…”.
W każdym razie zalecił mi natychmiastową wizytę u chirurga prowadzącego i bycie
dobrej myśli. Osobiście zadzwonił do rejestracji i zaklepał termin już na
następny dzień obiecując, że opisany wynik USG na pewno będzie oczekiwał w
mojej karcie.
A otóż nie czekał i po raz drugi wciągu dwóch dni usłyszałam,
że mam zejść do rejestracji, bo pan chirurg żadnego wyniku w karcie nie ma, a
jak nie ma, to nie może nic zrobić i następny proszę!
Ożesz nać urwana z
podwiniętym chwostem! Tym razem nie byłam ani grzeczna, ani uprzejma. Dałam
folgę wściekłej harpii, która od wczoraj kotłowała się we mnie i głośno oraz
bardzo dobitnie powiedziałam, co myślę o takim traktowaniu pacjentów:
-
Szanowny panie doktorze! nie przyszłam
tu trenować biegania po schodach. To po pierwsze. Po drugie, jak panu nie wstyd
kobietę, jakby nie patrzeć dojrzałą, w dodatku obolałą ganiać po piętrach z powodu waszego
zaniedbania?! Po trzecie: przypominam, że to pan jest tu dla mnie, a nie ja dla
pana i łaski żadnej pan mi nie robi. Po czwarte – po co jest tutaj, ta niewątpliwie urodziwa dziewoja w pielęgniarskim
fartuszku? Dla ozdoby, czy może w pracy? – jad skapywał z każdego mojego słowa
i chyba rzeczywiście wyglądałam jak rozjuszona wadera, bo w trymiga i wynik się
znalazł, i nigdzie biegać już nie musiałam,
a i pan doktor mocno z tonu spuścił.
To,
że ciężko wzdychał nad moją klatką z piersiami nie zdziwiło mnie wcale, ale że nie bardzo
wiedział, co dalej już tak. Gołym okiem było widać, że moja pierś zabiła mu
niezłego klina, więc na wszelki wypadek włączył kolejny antybiotyk i dał skierowanie do szpitala. Na szczęście są
jeszcze inni lekarze, którzy zawód wyuczony traktują poważnie i zamierzam
odwiedzić jednego z nich.
Tak na wszelki wypadek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz