29 sierpnia 2014

introdukcji słów kilka...




          Kiedy pod koniec czerwca skończyłam  podyplomówkę od razu zaczęłam przemyśliwać nad rozpoczęciem następnej, bo coś w końcu trzeba robić w długie jesienno-zimowe wieczory ale tym razem mój mąż postawił stanowcze veto. Bo dojazdy, bo zmęczenie i w ogóle -  po co ci to?! Nie, nie i jeszcze raz nie! W taki oto sposób wszelkie przemyśliwania diabli wzięli i w czeluście archeonu radośnie ponieśli. Zaraz potem okazało się, że bezpardonowy sprzeciw Miśka znalazł nieoczekiwanego sprzymierzeńca w postaci mojego własnego organizmu, który po raz kolejny wywinął mi numer, jak stąd na Madagaskar. I co pani zrobisz? Nic pani nie zrobisz! O jakiejkolwiek szkole na razie zapomnij, bo kłopoty zdrowotne zdecydowanie wyszły na czoło peletonu i chciał, nie chciał trzeba te zdrowotne pierepały w szybkim tempie na prostą wyprowadzić. A ponieważ nie samą medycyną człowiek żyje wymyśliłam, że założę sobie blog(a), który może okazać się swoistym rodzajem terapii i mocno skutecznym „zdrapistreskiem”. Pisać lubiłam zawsze i niejedną szufladę zapchałam swoimi wypocinami, i chociaż to moje „pisanie” dalekie jest od ideału, to pomaga „uładzić myśli poczochrane”, że o  złapaniu zdrowego dystansu do wielu spraw nie wspomnę.
Poza tym w dzisiejszych czasach jak nie ma cię w sieci ( czytaj FB), to podobno nie istniejesz. Osobiście jestem innego zdania i takiego fejsbuka kijem od szczotki nawet nie dotknę! Jakoś tak brzydzi mnie on straszliwie i nic nie poradzę. Fuj oraz bleee…
Po ostatnim rozczarowaniu na inne sieciowe społecznościowce  też nie mam ochoty, bo i po co mi na starość chmurny żal i gorzki smętek w duszy?
Ale to już temat na zupełnie inną bajkę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz