Kiedy pod koniec czerwca skończyłam podyplomówkę od razu zaczęłam przemyśliwać
nad rozpoczęciem następnej, bo coś w końcu trzeba robić w długie
jesienno-zimowe wieczory ale tym razem mój mąż postawił stanowcze veto. Bo
dojazdy, bo zmęczenie i w ogóle - po co
ci to?! Nie, nie i jeszcze raz nie! W taki oto sposób wszelkie przemyśliwania
diabli wzięli i w czeluście archeonu radośnie ponieśli. Zaraz potem okazało
się, że bezpardonowy sprzeciw Miśka znalazł nieoczekiwanego sprzymierzeńca w
postaci mojego własnego organizmu, który po raz kolejny wywinął mi numer, jak
stąd na Madagaskar. I co pani zrobisz? Nic pani nie zrobisz! O jakiejkolwiek
szkole na razie zapomnij, bo kłopoty zdrowotne zdecydowanie wyszły na czoło
peletonu i chciał, nie chciał trzeba te zdrowotne pierepały w szybkim tempie na
prostą wyprowadzić. A ponieważ nie samą medycyną człowiek żyje wymyśliłam, że
założę sobie blog(a), który może okazać się swoistym rodzajem terapii i mocno skutecznym
„zdrapistreskiem”. Pisać lubiłam zawsze i niejedną szufladę zapchałam swoimi
wypocinami, i chociaż to moje „pisanie” dalekie jest od ideału, to pomaga
„uładzić myśli poczochrane”, że o
złapaniu zdrowego dystansu do wielu spraw nie wspomnę.
Poza tym w dzisiejszych czasach jak nie ma cię w sieci (
czytaj FB), to podobno nie istniejesz. Osobiście jestem innego zdania i takiego
fejsbuka kijem od szczotki nawet nie dotknę! Jakoś tak brzydzi mnie on straszliwie
i nic nie poradzę. Fuj oraz bleee…
Po ostatnim rozczarowaniu na inne sieciowe
społecznościowce też nie mam ochoty, bo
i po co mi na starość chmurny żal i gorzki smętek w duszy?
Ale to już temat na zupełnie inną bajkę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz