15 maja 2016

Majowe szaleństwa w białe giezła obleczone…



                Maj w pełnym rozkwicie i pierwsze komunie święte takoż. Co niedziela, a czasem i w soboty niewinne pacholęta  obleczone na biało karnie wędrują do Kościoła żeby skonsumować poświęconą hostię w formie bezsmakowego wafelka i tym samym stać się prawowitymi członkami chrześcijańskiej wspólnoty. Ale zanim do tego dojdzie,  ośmio-  czy dziewięciolatek najpierw  katowany  jest obowiązkową katechezą, z której tak naprawdę niewiele rozumie, ale grzecznie klepie, co mu księża każą, bo w końcowym rozrachunku i tak będzie wygrany zważywszy na komunijną imprezę i nieliche prezenty. I nawet bez specjalnego obrzydzenia odpęka  tak zwany „biały tydzień”, bo jakby nie patrzeć ciągle jest w centrum uwagi dorosłych i przez kilka dni za parafialnego ważniaka robi. 
            Patrząc na to, co ostatnimi laty wyprawia się z tym, skądinąd ważnym dla prawdziwie wierzącego katolika sakramentem odnoszę wrażenie, że sama istota Eucharystii skutecznie została zatracona w licytacji na  komunijne stroje, przyjęcia i wypasione prezenty. Niech mi ktoś pokaże trzecioklasistę, który wie i rozumie, co to jest transsubstancjacja, czyli owo przeistoczenie chleba i wina, w ciało i krew Chrystusa? Obawiam się, że nawet dorośli będą mieli z tym problem, bo w naukach Kościoła chodzi przede wszystkim o bezrozumną wiarę parafian w niepodważalne „słowo boże”. Katolicy wszelkiej maści i autoramentu powinni ślepo wierzyć w nauki Kościoła, szczodrze dawać na tacę i w żadnym razie nie zadawać głupich pytań, a tym bardziej nie mieć żadnych wątpliwości, co do księżowskich racji, jakie by one nie były.  I to jest najbardziej przerażające, że większość katolików bez zastrzeżeń przyjmuje wszystko, co z księżowskich ust korali spod ołtarza spada, tak  jakby przestępując próg  świątyni rozum zostawiali za jej wrotami. 
              Czas jakiś temu w wielu parafiach w ramach walki z ubraniową rozpustą i finansową przesadą wprowadzono ujednolicone dla obu płci stroje obowiązkowe, czyli alby, innymi słowy białe giezła nieco tylko strojniejsze od tych średniowiecznych. Teoretycznie pomysł bardzo dobry, jednakowoż  praktyka pokazała, że rodzice pozbawieni możliwości przerobienia swoich dzieci na majowych  celebrytów  poszli w kierunku wymyślnych fryzur, makijaży z regulacją brwi włącznie, drogiej biżuterii i jeszcze droższych butów, wymyślnych „postkomunijnych” kreacji na pokomunijne przyjęcia, a w skrajnych przypadkach nawet operacji plastycznych typu korekta uszu czy wybielanie piegów. 
             Uczestnicząc wczoraj w Pierwszej Komunii szwagrowskiej progenitury miałam okazję zaobserwować rewię kościelnej mody, jaką zaprezentowali rodzice i rodziny „komunistów” oraz zaproszeni goście. Odniosłam wrażenie, że wbrew własnej woli biorę  udział w konkursie na najkrótszą kieckę, najwyższe obcasy i dziwne nakrycia głowy. Doprawdy, w sukience normalnej długości i skromnych czółenkach na małym koturnie czułam się wręcz nie na miejscu, zdecydowanie odstając od reszty. Natomiast panowie rywalizowali w kategoriach: najbardziej błyszczący garnitur i najbardziej obcisłe spodnie. Zdecydowanie pierwsze miejsce zajęła pani w mojej kategorii wagowo-wiekowej, przyobleczona w  cekinowo – fioletowo - złotą kreację o trzy numery za małą i w kapeluszu o średnicy lekko licząc metra, ale za to z kokardą. Jako żywo nie było nikogo, kto by się za nią nie obejrzał z dużą dozą zaskoczonego zdziwienia w każdym oku. 
             Wśród panów bezapelacyjnie wygrał młody osobnik ubrany w  szorty  koloru przeterminowanej  musztardy, tudzież marynarkę błyszczącą nad wyraz  głęboką czernią i koszulę w kolorowe kwiaty. Czarno-białe lakierki i skarpety w prążki dopełniały reszty. Ważność chwili podkreślił złotym łańcuchem dyndającym na grubej na szyi i sygnetem wielkości młyńskiego koła. Długo byłam pod wrażeniem. 
Oj, długo!
           Przyjęcie, które w założeniu miało być skromnym obiadem dla najbliższej rodziny okazało się wystawną imprezą trwającą do późnego wieczora. W tej samej knajpie równolegle odbywały się jeszcze dwa tego typu spotkania i znowu odniosłam wrażenie niezdrowej rywalizacji, tym razem na piękniejszą dekorację stołu, ilość dań gorących oraz zimnych przekąsek, wielkość tortu i asortymentu deserów, lodowych zwłaszcza. 
                I tak sobie myślę, że całe to komunijne szaleństwo najbardziej potrzebne   jest dorosłym, którzy przy okazji Pierwszej Komunii dziecka dowartościowują się rodzicielsko i towarzysko wywalając kupę kasy zupełnie niepotrzebnie, a jednocześnie (nie)świadomie pokazując swoim pociechom, że chrześcijańskie wartości dawno już straciły na wartości, a wiara jako taka jest sprawą drugorzędną, bo światem i tak rządzi pieniądz. Ergo – zastaw się, a postaw się, byle zaimponować. 
Pytanie tylko, komu? No i po co?
          Z siedmiu kościelnych sakramentów o trzech decydują rodzice albo opiekunowie. Nikt nie pyta niemowlaka czy chce być ochrzczony, podobnie rzecz ma się z Eucharystią natomiast, co do bierzmowania, to coraz częściej zdarzają się młodzieńcze bunty, które i tak są przez rodziców tłumione w zarodku, bo ważniejsza jest opinia proboszcza i rzecz jasna, sąsiadów. Ale wśród młodych ludzi coraz większą popularność zdobywa powiedzenie: „bierzmowanie-pożegnanie”, w domyśle z Kościołem jako takim, a często i z wiarą. Czy to wyraz buntu karmionego hormonami, czy coraz mniejsza siła oddziaływania „słowa bożego”, a może zbyt dużo sprzeczności w tym, co głoszone z ambony, z tym co robione poza nią? Nie wiem,  ale uważam, że o ile chrzest w niemowlęctwie raczej nikomu nie zaszkodzi, o tyle pozostałe sakramenty powinny być przyjmowane w wieku dorosłym z pełną świadomością i  przekonaniem, co do ich istoty oraz z  rzetelnym, duchowym przygotowaniem. 
              Czy naprawdę do rozmowy z Bogiem konieczne jest pośrednictwo facetów w czarnych sukienkach? Czy miejscem modlitwy muszą być kobylaste budowle ociekające złotem i purpurą, a spokój sumienia zależy od "widzimisię" spowiednika?
Dlaczego "co łaska" ma swój sztywny cennik w zależności od posługi i pazerności kapłana?
              Moja głęboko wierząca babcia często mawiała, że Bóg jest wszędzie, a modlić się można nawet w oborze, byleby człowiek żył zgodnie z Dekalogiem. 
A z tym w naszym, ponoć  na wskroś katolickim kraju raczej kiepsko. 
Zarówno ze znajomością Dziesięciu Przykazań, jak również z ich realizacją.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz