Onegdaj
robiliśmy z małżem trochę większe zakupy, bo to i proszek wziął był „wyszedł” znienacka i papier do twarzy smętną
resztką podrygiwał na rolce, a w lodówce ino światło do spółki z echem hulało
po półkach, że o pustej paterze na owoce
nie wspomnę. Dziarsko wędrowaliśmy od sklepu do straganu tranzytem przez market
eliminując z listy kolejne pozycje zakupowego szaleństwa, gdy nagle rzuciła się
na mnie tunika ozdabiająca wybrakowany manekin ustawiony przed wejściem jakiegoś
butiku.
Radośnie pastelowa, w ulubionym odcieniu śliwki ze śmietaną złamanej popielem i w dodatku w moim rozmiarze. Cud!
Po prostu cud oraz konfekcyjne cudo, które zważywszy na to, że moja garderoba
zdecydowanie potrzebowała odświeżającego zastrzyku pojawiło się w odpowiednim
momencie za bardzo odpowiednią cenę.
Przyciągnięta niewidocznym magnesem kobiecej próżności weszłam do sklepu,
który okazał się być w stanie absolutnej likwidacji i wszystko, co posiadał na
wieszakach i półkach nosiło jakże sympatyczne metki „sale – 50%”. Trzymałam w rękach upragnione wdzianko
i ostro spychałam wyrzuty sumienia na samo dno kwiczącej z uciechy duszy. Wszak
żadnej konfekcji na zakupowej liście nie było, ale jakże nie wykorzystać takiej
okazji?! A potem pluć sobie w brodę i żałować, że się nie zgrzeszyło
odstępstwem od durnych zasad i jeszcze głupszych nawyków pozornego
oszczędzania? Chwilę trwało zanim przekonałam samą siebie, że raz nie zawsze,
dwa razy nie często i od jednej tuniki nie grozi nam bida z nędzą, a tym
bardziej przymusowa głodówka, aczkolwiek zrzucenie kilku kilogramów przyjęłabym
z ochotą.
W czasie, gdy rozgrzeszałam się z własnej rozrzutności, małż mój
ukochany wypatrzył na półce torebkę, która o dziwo! zachwyciła go od pierwszego
kopa, i którą zdaniem małża absolutnie powinnam mieć. Zdziwiłam się
niemożebnie, bo jak świat światem nigdy wcześniej mój mżonek nie wydzielał z
siebie takiej ilości zachwytu, no chyba,
że rzecz dotyczyła broni palnej dowolnego kalibru albo ewentualnie nowej marki
piwa. Kompletnie zbita z pantałyku wyraziłam ostrożną aprobatę dla torebki jako
takiej, stanowczo kwestionując konieczność jej posiadania. Za duża, za ciemna i
w ogóle nie w moim stylu.
- Elegancka, pojemna i kolorystycznie uniwersalna – argumentował mój małż – sam
bym ją nosił!
Moje
zdziwienie wspięło się o dwa szczebelki wyżej, bo ukochany współspacz jako
częściowy daltonista odróżnia tylko kolory zdecydowane. Bardzo, bardzo zdecydowane,
takie walące po oczach do bólu zębów i skrętu kiszek włącznie. Wszelkie
subtelności kolorystyczne z punktu są wykluczone i w żadnym razie do niego nie
przemawiają. I od razu zgadłam dlaczego owa torebka tak go urzekła, nie tyle
kształtem i elegancją, co kolorami. Głęboka, kobaltowa czerń ożywiona
kontrastowymi wstawkami barwy koniaku z odrobiną ochry nawet na takim kolorystycznym analfabecie
musiała zrobić wrażenie i stąd ta zajadłość w temacie zakupu.
- Wszystko
w niej zmieścisz! I dokumenty, i leki, małą parasolkę, a nawet służbowe A4, jak
będzie trzeba – przekonywał mnie coraz goręcej, a w oczach sprzedawczyni zgroza
walczyła o lepsze z zachwytem.
Boże! Facet sam z siebie chce kupić babie
torebkę, a ta jeszcze grymasi!
A co ja
na to mogę, że nie lubię przepastnych torebek? Wolę mniejsze z dużą ilością
kieszonek i przegródek, gdzie bez problemu mieszczą się wszystkie moje
„niezbędniki”, w sensie scyzoryka, małych nożyczek, gazu pieprzowego, metrówki,
taszki z lekami, notesu i kalendarza. Kosmetyków nie używam, inne babskie
utensylia są mi nie potrzebne, a telefon i klucze noszę w kieszeni, więc na
plaster mi wielka torba, w której nic znaleźć nie można?!
- Jak
pozwolisz mi ją kupić, to za tunikę też zapłacę i pójdziemy do księgarni –
wiedział skubany, jak mnie przekonać – tylko pozbądź się tego wyśmodruchanego
torąbajła!
No i wyszło
szydło z nowej tytki! Oprócz małej torebki noszę siatkę z usztywnionego płótna,
w której targam drugie śniadania, książkę na wszelki wypadek, dokumenty
medyczne, składaną parasolkę i nie ukrywam - jestem z nią emocjonalnie
związana. Z niewiadomych powodów moja ukochana torbo-siatka budzi w małżu
odrazę, której daje wyraz na każdym kroku i przy każdej okazji. Widać mocno
odstaje od jego kanonów wysublimowanego piękna i tubylczej elegancji, co może
dziwić ale nie musi.
Koniec końców stanęło na tym, że wyraziłam niechętną zgodę
na zakup kaletniczego wyrobu w wersji dwukolorowej, a pani sprzedająca będąca
niewątpliwie w ciężkim szoku dodatkowo zjechała z ceny pomniejszając tym samym
nie planowane rozpasanie finansowe będące nieoczekiwanie naszym udziałem.
Przez
tydzień nowa torebka leżała na fotelu i kłuła mnie w oczy przybierając wdzięczne
pozy wyjątkowo okazyjnego zakupu, kusząc przy tym ową wychwalaną przez małża
praktycznością. W końcu jej uległam i muszę powiedzieć, że właściwie jest
całkiem, całkiem, co prawda do nowej tuniki pasuje, jak krowie wianek, ale ostatecznie może być.
Jakby nie patrzeć
transakcje wiązane niekoniecznie chciane mogą być całkiem udane:-)
Niektórzy to mają dobrze!
OdpowiedzUsuń